STANISŁAWA KOPROWICZ

Stanisława Koprowicz, ur. 17 listopada 1908 r.
Warszawa, al. Niepodległości 118A m. 6

Dzień pierwszy sierpnia 1944 roku, godzina 17.00. Tego dnia poszłam na działkę, która była na Polu Mokotowskim. Nagle usłyszałam straszną strzelaninę w stronie Ochoty. Lecz nie zdawałam sobie sprawy, że to może być powstanie, a [sądziłam, że] zwykły napad, jak często bywało Warszawie. Urwałam trochę pomidorów i zaczęłam biec w stronę Rakowieckiej. Dobiegłam do rogu i zauważyłam, że na Rakowieckiej rzucona była bomba dymna. Weszłam do kościoła Jezuitów i tam się dowiedziałam, że to jest powstanie. Było nas 14 osób z działek, całą noc siedzieliśmy w kotłowni i księża z nami.

2 sierpnia, godzina 9.00 rano. Straszny huk i rozbijanie drzwi od strony ul. Boboli. Ksiądz Kosibowicz pobiegł na górę i z nim przyszło trzech łotrów. Przyjrzeli się nam, zrewidowali i powiedzieli „możecie tu siedzieć, nic wam nie zrobimy”. Ksiądz Kosibowicz nas pocieszał: „dopóki ja będę z wami, będę was bronił”.

Godzina jedenasta: znowuż ta sama banda Szwabów i znowuż rzucanie granatów do kościoła. Wpadają jak wściekłe psy, zabierają księdza Kosibowicza, a nam wszystkim każą iść do kotłowni i po jednemu zaczynają wywoływać. To znaczy spojrzał się zbrodniczymi ślepiami i kiwnął palcem. Najsamprzód księży, później mężczyzn, a na ostatku kobiety. Był tam [też] jeden chłopczyk 9-letni.

Która ja byłam wywołana, nie pamiętam. Zabierali zegarki, pierścionki i to, co było kosztowniejsze. Kiedy mnie wywołał, to stała jedna kobieta na korytarzu. Myślałam, że i ja tam mam stanąć. Jak doleciał do mnie, jak mnie popchnął i uderzył, to aż się przewróciłam. Wskazał mi, że mam pójść w te drzwi. Weszłam, a tam ludzie jak śledzie stoją jeden przy drugim, bo to była maleńka suterena i okienko zakratowane. Kiedy weszła ostatnia kobieta i zamknęła drzwi, to od razu zaczęli rzucać granaty jeden za drugim. Jeden jęk i wołanie o ratunek. Lecz niestety, nikt nie ratował, bo nie mógł.

Co do mnie, to widocznie nie miałam przeznaczenia zginąć od kuli germańskiej. Stałam koło szafy, która tam była i stała jakaś paczka czy maszyna do szycia i leżał koc. Byłam na tyle przytomna, że go zarzuciłam na głowę i tylko poczułam, że mi się robi gorąco w lewą nogę. Ruszam, ale jest cała, później zobaczyłam, że dostałam aż sześcioma odłamkami. W tej chwili wylatuje jakiś ksiądz i za nim jeden z mężczyzn, i ja to robię [też]. Jestem w drzwiach naszego grobowca, wtem słyszę wołanie Niemca. Ja się wracam po trupach i chowam się do szafy, którą zasłaniały drzwi, bo na szczęście się nie rozbiły. Siadam, zakrywam się nieprzemakalnym płaszczem, udaję zabitą. Ale czekam na śmierć, bo myślę: jak wejdzie ten żołdak, tak od razu rzuci prosto we mnie. Ale on rozwścieczony pogonił za tym człowiekiem i go zabił na środku sutereny, do której on rzucił się schować. A ksiądz schował się do koksowni. Jak [Niemiec] zabił tego człowieka, tak za mną i znowuż granaty rzuca, ale tylko z korytarza. Widocznie brak mu było odwagi wyjść po tych trupach. Trochę ucichło, zaczyna uciekać drugi ksiądz i ja za nim, ale ksiądz prędko gdzieś mi znikł, że nie wiedziałam, gdzie. Szukam schronienia, wchodzę do drewutni, ale myślę sobie: przecież oni będą palić, to ja się spalę. Wychodzę i idę przez ten korytarz i wchodzę do tej kotłowni, a tam były drzwi do koksowni i wchodzę, a tam jest już ksiądz jeden i drugi. Zdążyłam się schować, wtem leci ta szarańcza i zaczynają rzucać granaty do kościoła i pokoi, lecą na dół do tej sutereny i zaczynają zaglądać, czy który jeszcze żyje, to go dobijają. Po chwili zbrodniarze poszli.

Przychodzi jeden pan ze swym synem 20-letnim, którego przyniósł na plecach, bo on nie mógł iść, bo miał piszczele poprzestrzeliwane. Na razie jest nas niby sześć osób. Drugiego dnia przychodzą znowuż żołdacy i te zwłoki podpalają. Jeszcze jakaś kobieta woła o pomoc, lecz każdy się bał ruszyć, aby na ślad nie natrafili te dranie.

Tak siedzieliśmy do 5 sierpnia bez wody, jedzenia i opatrunków i czekający każdej chwili, że nas mogą znaleźć i znowuż ta śmierć, która była tak okropna. Później podpalali kościół, dym nas dusił, ale czekaliśmy, że przyjdzie ta chwila, że nas ktoś odnajdzie, zabierze i znowu zobaczymy świat i słońce, którego przez pięć dni nie widzieliśmy. Myśleliśmy, że cała Warszawa tak jest mordowana jak my.

Ale jeszcze żyli ludzie z działek. Z czwartku na piątek ksiądz Bieńkosz wydostał się na ulicę Fałata i tam dał znać łączniczkom. Przyszły, ale do górnego kościoła i nas nie znalazły. Dopiero w sobotę, godzina wpół do dwunastej idą. Myśmy myśleli, że to szpiedzy niemieccy, ale powiedzieli, że ich przysłał ksiądz Bieńkosz i nas zabrali. Obmyli, dali jeść i zrobili opatrunki.

W niedzielę zobaczyłam tego zbrodniarza, co rzucał w nas granatami. Myślałam, że znowu będzie to samo robił, lecz mnie uspokoili. W środę doszłam do domu, do którego miałam blisko. Trochę mnie odprowadziły te panie, co machały białymi szmatkami, niby że im wolno było chodzić. W domu było wszystko w porządku, bo to była polska dzielnica. Siedziałam do 27 września, do kapitulacji Mokotowa, a później wywieźli [mnie] do Pruszkowa i na roboty do Niemiec. Wróciłam w czerwcu po kapitulacji Niemiec.