PAWEŁ DEMBIŃSKI

Warszawa, 12 maja 1948 r. Członek Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, sędzia Halina Wereńko, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań, świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Paweł Piotr Dembiński
Data i miejsce urodzenia 27 czerwca 1888 r. w Siemianowicach Śląskich
Imiona rodziców Wawrzyniec i Urszula z d. Chwałków
Wyznanie rzymskokatolickie
Przynależność państwowa i narodowość polska
Wykształcenie studia teologiczne
Zajęcie duchowny w seminarium metropolitarnym
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Krakowskie Przedmieście 52

Wybuch powstania warszawskiego zastał mnie na stanowisku ojca duchownego w seminarium duchownym w Warszawie, przy ul. Krakowskie Przedmieście 52. W dniu 8 sierpnia 1944 roku (daty nie jestem pewien), przybyła do seminarium grupa około pięciu tysięcy osób ludności cywilnej z rejonu ul. Bednarskiej. Kilka dni po tym przyjechał do seminarium jakiś oficer niemiecki (nazwiska jego nie pamiętam), który przedstawił się jako adiutant gen. Stahela i zażądał, by jeden ze starszych księży, przebywających u nas, pojechał z nim do generała. Znając dobrze język niemiecki, zdecydowałem się na ten wyjazd i zawieziono mnie do Pałacu Saskiego, gdzie w skrzydle od strony pałacu Brühla na pierwszym piętrze urzędował gen. Stahel. Stahel podał mi swoje nazwisko, zaznaczając, że był uprzednio komendantem Rzymu, że utrzymywał tam dobre stosunki z Watykanem (ojciec św. miał być z niego zadowolony), więc i tu chciałby współpracować z duchowieństwem w celu ulżenia doli ludności cywilnej. Rozmowa trwała około 15 minut i toczyła się w cztery oczy. Gen. Stahel był uprzedzająco grzeczny. Zakomunikował mi, że przed chwilą rozmawiał na tym miejscu z ks. arcybiskupem Szlagowskim i chciał z jego strony pewnych oświadczeń. Jakich, nie wyjaśnił. Jak się później pośrednio dowiedziałem od arcybiskupa Szlagowskiego, chodziło o wpłynięcie na powstańców, by przerwali swą akcję. Jednakże ks. Szlagowski odpowiedział mu, że nie chce bez wysłuchania zdania swych doradców dawać wiążących przyrzeczeń. Tymi doradcami byli ks. ks. Choromański i Kozubski, z którymi kontakt był z powodu akcji niemożliwy. Stahel poinformował mnie, że chodzi mu o to, by księża wpływali na ludność cywilną, aby opuszczała ona miasto. Zaznaczył równocześnie, że w stosunku do powstańców użyje wszystkich stojących do jego dyspozycji sił, aby Die […] Banditen zlikwidować. Popisywał się przy tym rzekomą znajomością stosunków powstańczych, wykazał jednak dużą ignorancję w tym względzie. Nie uzyskawszy z mej strony żadnych przyrzeczeń, zapewnił mnie o swej gotowości do przyjścia nam w razie potrzeby z pomocą. Jeszcze przedtem użył określenia „szał krwi” (Blutrausch), w jaki wpadają żołnierze niemieccy, gdy się do nich strzela „znienacka” i nic dziwnego, że dopuszczają się wtedy „strasznych rzeczy” (Schreckliche Sachen), co na razie zdarza się „dzięki Bogu, pojedynczo”. Stahel zaznaczył, że będzie wzywać także innych księży, by z nimi pokonferować. Oświadczyłem, że publicznego urzędu nie piastuję i nie mam znaczenia.

Stahel ode mnie konkretnych przyrzeczeń nie żądał. Pozwolił zwracać się do siebie w razie gwałtów ze strony wojska niemieckiego w seminarium. Po zakończeniu rozmowy polecił odwieźć mnie do seminarium. Od czasu tej rozmowy na rozkaz gen. Stahela stał przed seminarium posterunek, który nikogo nie wpuszczał na nasz teren.

Po raz drugi rozmawiałem z nim w jakieś 10 dni później (daty dokładnie nie pamiętam), gdy gen. Stahel razem ze swym, znanym mi już z widzenia, adiutantem przyjechał niespodziewanie do seminarium. Zachowywał się wtedy bardzo brutalnie i zażądał, by połowa księży razem z ludnością cywilną opuściła seminarium. Na moje zażalenia odnośnie do gwałtów i dzikich ekscesów dokonywanych przez żołnierzy niemieckich w seminarium, zareagował pytaniem „– Czy sądzi ksiądz, że na tych bandytów użyjemy naszej gwardii?” Dokonawszy powierzchownej inspekcji seminarium, Stahel odjechał, jednakże gwałty ustały. Powyższa wizyta odbyła się w tym samym dniu, w którym Krystyna Wilkowska interweniowała w Pałacu Saskim.

Więcej rozmów z dowódcami niemieckimi nie prowadziłem. Przez cały czas powstania rozmawiałem dość często z niemieckim kapelanem dywizji, który się nazywał Schultze, i który – będąc uczciwym człowiekiem – próbował w sprawach drobniejszych interweniować na naszą rzecz u Stahela i jego następcy. Kiedyś, o ile się nie mylę, było to w połowie sierpnia, słyszałem osobiście, jak pewien podoficer SS, który niejednokrotnie w asyście innych SS- manów wybierał spośród zgromadzonej u nas ludności cywilnej grupy (nieraz do paruset osób) ludzi pod pozorem wywiezienia ich z Warszawy, wygadał się, że kobiety z tych grup idą do obozu, a mężczyźni od 18 do 40 roku życia są „likwidowani”. Na zapytanie jednego ze słuchaczy dodał, że rozstrzeliwuje się ich.

27 września 1944 roku przyszedł do seminarium jakiś pijany oficer gestapo, który nakazał natychmiastową ewakuację w ciągu dwóch godzin pod sankcją rozstrzeliwania. Interwencja u przedstawicieli Wehrmachtu była bezskuteczna.

Więcej nazwisk dowódców niemieckich, jacy przewinęli się przez nasz teren, nie znam. Przypominam sobie jedynie, że w pierwszej połowie sierpnia wtargnął do seminarium jakiś oficer, który w brutalny sposób zagroził „rozniesieniem seminarium”, jeżeli ktoś będzie w dalszym ciągu strzelał z naszego terenu (co zresztą nie miało miejsca, o czym jestem obiektywnie przekonany). Od niemieckiego posterunku (Wehrmachtu) przy seminarium dowiedziałem się, że oficer ten nazywał się Schmidt. Później ten sam Schmidt był od któregoś z dni w pierwszej dekadzie września aż do mojego wyjazdu z seminarium (który nastąpił 27 września 1944) komendantem odcinka, na którym było między innymi seminarium, gdyż on właśnie wystawiał różne przepustki, w stosunku do nas zachowywał się poprawnie.

Składam jako załącznik do protokołu przepustkę z dnia 23 września 1944 r. wystawioną dla seminarium przez Schmidta w związku z ewakuacją ludności. Przepustki nie wykorzystałem, wyszedłem z grupą ludzi.

Od Rodiga, który pracował w Baumungatabe mieszczącym się w Pruszkowie, dowiedziałem się, że w grudniu 1944 r. (kiedy za zezwoleniem niemieckim wywoziliśmy z Warszawy bibliotekę seminarium), Stahel z Warszawy został przez führera sygnowany do obrony Bukaresztu, że poleciał tam samolotem, który wylądował na lotnisku zajętym już przez wojska radzieckie i Stahel został przez Rosjan natychmiast powieszony. Rozmowa była w grudniu 1944 r. Daty jego wyjazdu nie pamiętam.

Składam jako załącznik do protokołu przepustkę z dnia 1 grudnia 1944 r. wystawioną dla mnie przez W. Rodiga, wydaną w związku z przygotowaniem do wyjazdu z akcją ewakuacji biblioteki seminaryjnej. Jeździłem wtedy z ks. Jakubcem, Szwenkiem i innymi. Cenniejsze dzieła z biblioteki schowaliśmy i pozostały na miejscu.

Na tym protokół zakończono i odczytano.