ANDRZEJ STRUDZIŃSKI

Warszawa, 30 stycznia 1946 r. sędzia Stanisław Rybiński, p.o. przewodniczącego Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich na m. st. Warszawę, przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi, sędzia odebrał od niego przysięgę, po czym świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Andrzej Strudziński
Data urodzenia 30 listopada 1903 r.
Imiona rodziców Jan i Maria
Zajęcie inżynier elektryk
Wyznanie rzymskokatolickie
Miejsce zamieszkania Warszawa, al. 3 Maja 34 m. 10
Karalność niekarany

W czasie okupacji niemieckiej od 1939 roku aż do wybuchu powstania warszawskiego w sierpniu 1944 mieszkałem w Warszawie i pracowałem w swoim fachu. 7 września 1944, podporządkowując się rozporządzeniu niemieckiemu, wyszliśmy razem z żoną i pasierbem z naszego mieszkania przy ul. Wilczej 30, ponieważ Niemcy już byli na ulicy Śniadeckich i cała dzielnica była mocno bombardowana. Wyszliśmy z białą flagą i Niemcy skierowali nas do Pruszkowa. Tam oddzielili kobiety od mężczyzn. Musiałem rozłączyć się z żoną moją Marią Strudzińską (obecnie mieszka razem ze mną). Ze mną został mój pasierb Eugeniusz Dagajew, mający obecnie lat 22 i przebywający na kuracji w sanatorium w Rudce. Mnie i pasierba powieźli Niemcy do Wrocławia, do obozu przejściowego. Po tygodniu skierowano nas obu pod Berlin do drugiego obozu, a stamtąd posłano na roboty kolejowe pod Berlinem.

Tam przebywaliśmy do początku grudnia, ale uciekliśmy ze względu na trudne warunki pracy. W parę dni później zostaliśmy obaj zatrzymani w Oleśnicy. Po zaaresztowaniu odwieziono nas do więzienia we Wrocławiu. Tam gestapo przeprowadziło dochodzenie z powodu ucieczki naszej z robót i zapadła decyzja zamknięcia nas w obozie Gross-Rosen. Po kilku dniach razem z innymi więźniami przeznaczonymi do tego obozu koncentracyjnego załadowano nas do karetek więziennych, w których były separatki, każda na jednego więźnia i tak ciasna, że można było w niej tylko stać. Jeszcze przed wyjazdem z Wrocławia zwróciłem uwagę na jednego z towarzyszy niedoli, mającego wygląd starca osiemdziesięcioletniego. Gdyśmy dziwili się, że on, taki stary, został zatrzymany, ten człowiek powiedział nam, że tak bardzo starym nie jest, ma lat 45, a wygląda tak staro, bo już od dwóch lat siedzi w więzieniu. Był w Gross-Rosen. Tam SS-mani bili go tak mocno, że zgarbił się i posiwiał wskutek przeżyć. Człowiek ten miał na ubraniu na plecach wymalowany czerwony krzyż, to była oznaka obozu. Taki sam krzyż na plecach mieliśmy później my wszyscy, gdy trafiliśmy do Gross-Rosen. Ten zaś więzień był uciekinierem z tego obozu. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, SS-mann który nas przyjmował, zwrócił uwagę na tego więźnia. Zawołał jednego z kapów odznaczającego się atletyczną budową ciała i kazał mu wykończyć go. Kapo na naszych oczach zaczął pięściami masakrować tego człowieka, zadając mu uderzenia w piersi, następnie kopać nogami i bić w kark. Mimo to człowiek ten, choć wytrzymał uderzenia, lecz następnie, gdy go obdartego z odzieży oblali zimną wodą i nagiego w zimną grudniową pogodę wrzucili do betonowego bunkra, wkrótce zmarł. Był to Polak, lecz jak się nazywał i skąd pochodził, nie dowiedziałem się. W taki sam brutalny sposób obchodzili się SS-mani z nami. Tylko ludzie bardziej zdrowi i mający wyjątkowe szczęście mogli przetrwać.

Z licznych oprawców obozu zapamiętałem kapo swej kolumny. Był to Ślązak nazwiskiem Gajko (imienia nie znam). Byłem zatrudniony w Gross-Rosen przy budowie parkanu z drutu kolczastego. Dopóki pracowałem, miałem styczność z Gajką, lecz w ostatnim okresie pobytu mego w obozie, wobec zbliżania się wojsk sowieckich roboty zostały przerwane i następnie mnie wraz z innymi wywieziono. Nie stykałem się więc w ciągu jakich dziesięciu dni z nim i nie wiem, gdzie on pozostał. Gajko obchodził się z nami okrutnie – bił nas i masakrował, gdyśmy wkładali czapki przed wydaniem komendy. Gdyśmy byli zajęci przy zdejmowaniu transformatora i praca trwała zbyt powolnie, Gajko bił nas pałką, gdzie trafił, przeważnie po głowie. Inni kapowie, SS-mani, blokowi i sztubowi nie byli lepsi. Przy najmniejszej okazji bili nas.

Karmili nas bardzo źle. Na obiad dawali litr zupy na zielsku, na kolację kawałek chleba około 20 dkg i czasami kawałek margaryny, sera i jeszcze rzadziej około 2 dkg kiełbasy.

Wobec zbliżania się wojsk sowieckich do Gross-Rosen obóz został zlikwidowany i więźniów wywieziono. Część więźniów, wśród których byłem ja oraz dwaj koledzy moi z lagru Roman Zawadzki – księgarz z Warszawy z ulicy Kawczej i Władysław Szczeciński – mistrz krawiecki prezydenta Mościckiego, wywieźli Niemcy koleją do Hersbrucku pod Norymbergą.

Wyjechaliśmy z Gross-Rosen 8 lub 9 lutego 1945 roku i pięć dni byliśmy w drodze. Wieźli nas w otwartych, bez dachów, węglarkach, w ubraniach lagrowych, byliśmy okryci tylko każdy jednym kocem. Przez cały czas nie dali nam nic do jedzenia ani do picia. Tylko przed wyruszeniem w drogę dali nam żelazne porcje – około 1 kg chleba i puszkę mięsnych konserw. Ci, co zjedli to przed podróżą, w drodze nic nie mieli, a wyjechaliśmy nie w dniu wydania porcji, lecz dnia następnego z powodu braku pociągów. W drodze zmarło około 30 proc. więźniów – z głodu, zimna, wycieńczenia i pragnienia.

Po przybyciu do Hersbrucku absolutna większość tych, co przybyli, została wymordowana, gdyż obchodzenie się z nami było bardziej bestialskie niż w Gross-Rosen. SS-mani i kapowie, a nawet majstrowie, mordowali więźniów, na śmierć bijąc kijami. Tam też zmarł Zawadzki. Podobno był dobity. Przy śmierci jego nie byłem obecny. Karmili nas tam nieco lepiej niż w Gross-Rosen, za to wymagali od nas bardzo ciężkiej pracy, której wielu nie podołało, gdyż po zmianie trwającej całą noc nie pozwalali ludziom spać, lecz gonili do robienia porządków na terenie bloku, do umywalni, na apele i ćwiczenia.

Nieliczne jednostki z naszego transportu, w tej liczbie i ja, w końcu marca czy na początku kwietnia zostały wywiezione do Dachau, gdzie zastaliśmy już lżejszą dyscyplinę i opiekę Międzynarodowego Czerwonego Krzyża.

29 kwietnia 1945 przyszli do Dachau Amerykanie i dzięki troskliwej opiece większość z nas ocalałych dotąd uratowali. W Dachau zastaliśmy dużo księży, którzy skarżyli się nam, że obchodzono się z nimi przedtem bardzo okrutnie, traktowano ich gorzej niż innych. W Dachau po moim wyjeździe został na rewirze chory Szczeciński. Nie wiem, gdzie on jest teraz.

Prócz tego w Hersbrucku poznałem jeszcze jednego Polaka Michała Kuźmińskiego, pochodzącego ze Skwarzawy Starej, pow. Żółkiew. Byliśmy z nim w rewirze rekonwalescentów w Dachau, a następnie w Wildflecken. Kuźmiński tam pozostał, bo był jeszcze chory.

Nie wiem, czy żyją jeszcze Szczeciński i Kuźmiński.

Ja powróciłem do Warszawy 11 października. Po mnie powróciła żona, a pasierb parę dni przede mną. Z pasierbem mnie rozłączono jeszcze we Wrocławiu. Żona powróciła ze złamaną ręką i wybitymi zębami, a pasierb z gruźlicą.

Odczytano.