JÓZEF MARCINIAK

St. ogn. Józef Marciniak, ur. w 1891 r., funkcjonariusz Policji Państwowej, żonaty.

Aresztowany przez NKWD zostałem 26 października 1939 r., w czasie masowych aresztowań urzędników państwowych w Zdołbunowie, woj. wołyńskie.

Po zaaresztowaniu zostałem umieszczony w piwnicach budynku byłego magistratu Zdołbunowa. Stan pomieszczenia był zły. Aresztowani spali na posadzce cementowej. Z ważniejszych osób siedzieli też mjr Iżewski, komendant Rejonowej Komendy Uzupełnień Równe i ukraiński poseł na polski Sejm Ogrodnik. On, jako poseł z Wołyńskiego Zjednoczenia Ukraińskiego, przechodził dużo katuszy ze strony NKWD, a mianowicie: pewnego dnia podczas pobudki Ogrodnikowi sparaliżowało prawy bok, tak że nie mógł się w ogóle poruszać. NKWD przypisało mu symulację i wzięło go na przesłuchanie, gdzie trzymano go przez całą dobę, a następnie sparaliżowanego wsadzono do karceru umieszczonego na klatce schodowej. W dniu tym panował silny mróz, toteż Ogrodnik po 24-godzinnym pobycie w karcerze był zupełnie skostniały, a ubranie jego po przybyciu do celi było całe oszronione. Tę samą metodę zastosowano również do byłego przodownika Policji Państwowej Przybyły, który nie pozwolił się bić NKWD. Sam byłem badany dziewięć razy, przeważnie w nocy. Podczas badania zarzucano mi znęcanie się nad klasą pracującą, a gdy na urządzonym przez NKWD zebraniu ludność miejscowa oświadczyła, że traktowałem ją po ludzku, wtenczas zarzucono mi walkę z komunizmem. Początkowo przy badaniach starano się wytłumaczyć mi, że Polska już przestała istnieć i że NKWD zwalnia mnie z przysięgi, jaką składałem na ręce władz polskich i śmiało mogę wydać nazwiska konfidentów. Gdy jednak tych nazwisk nie ujawniłem, obrzucono mnie stekiem plugawych wyzwisk jak „warszawska prostytutka” i „warszawska kurwa” oraz zagrożono mi biciem.

Znalezione podczas rewizji polskie dokumenty i różne przedmioty zostały mi zabrane i więcej mi ich nie zwrócono.

W lutym 1940 r. przewieziono transport do więzienia w Równem, gdzie ok. 250 osób umieszczono w jednej celi. Więźniowie byli tak stłoczeni, że z trudnością mogli się poruszać, a spanie odbywało się na zmianę. W marcu 1940 r., w pierwsze święto Wielkiejnocy, zestawiono transport. Więźniowie byli przewożeni do stacji kolejowej samochodami towarowymi, tak stłoczeni, że nie można było się poruszać. W transporcie byli chorzy i kalecy. Jeden więzień był zupełnym kaleką, gdyż brak mu było obu nóg. Transport po przeładowaniu na kolej szerokotorową w Zdołbunowie przewieziono do Charkowa. W czasie podróży wydawano jako pożywienie chleb i soloną rybę, natomiast wody bardzo mało.

Po przybyciu do Charkowa umieszczono więźniów w więzieniu na „Chłodnej Górce”. Tu nastąpiły brutalne rewizje osobiste, gdzie rozrywano obuwie i ubranie. Po rewizji umieszczono ok. 200 osób na jednej sali, która normalnie mogła służyć za pomieszczenie dla 50. Spanie odbywało się na gołej podłodze w ten sposób, że można było leżeć tylko na jednym boku, ponieważ na jednego więźnia wypadała jedna deska, ok. 20 cm. Bielizny nie brano do prania, a pranie w umywalce było surowo zakazane. Z ważniejszych osób byli tu: starosta zdołbunowski Iwanicki, jego zastępca Chomnicki, starosta kostopolski Turowski, jego zastępca Karczewski oraz hr. Andrzej Pruszyński z pow. rówieńskiego. Ponieważ Polacy pod przewodnictwem hr. Pruszyńskiego odmawiali wieczorne i poranne modły, przeto naczelnik korpusu zastosował względem więźniów represje w postaci niedopuszczania nas do sklepiku więziennego dla nabycia chleba i tytoniu.

W sierpniu 1940 r. przewieziono pewną liczbę więźniów do Kijowa. Do przedziału w wagonie (więźniarka) przeznaczonego dla ośmiu osób, wtłoczono 12 ludzi. W Kijowie przewożono nas do więzienia na Łubijance [Łubiance?] karetką samochodową, do której wtłoczono ponad 30 osób. Brak powietrza w karetce spowodował omdlenie podkomisarza Policji Państwowej Tułowińskiego, dopiero wtedy eskorta otworzyła drzwi karetki dla wpuszczenia powietrza.

W więzieniu umieszczono nas na noc w jednym pomieszczeniu, które służyło za salę przyjęć. Rano więźniowie stwierdzili, że była tak brudne, że każdy był wybrudzony kałem ludzkim, który się na sali znajdował. W więzieniu było przepełnienie, tak że spały po dwie osoby na jednym łóżku. Wikt był bardzo zły – zupa wodna i 600 g chleba.

Po upływie miesiąca transport przewieziono do Starobielska, gdzie umieszczono nas w cerkwi prawosławnej. Spanie było tam możliwe, lecz opieka lekarska bardzo zła. Na sto osób mogło być chorych tylko sześć osób dziennie, reszty do lekarza nie dopuszczano. Bielizny również nie prano. Siedział tu prezydent Krakowa, pan Kaplicki.

31 grudnia 1940 r. ogłoszono mi orzeczenie komisji (особосовещания) skazujące mnie za rzekome zwalczanie komunizmu na osiem lat poprawczego obozu pracy. 1 stycznia 1941 r. załadowano mnie na transport i przewieziono do rejonu Iwdel, swierdłowskiej obłasti na Uralu. Podróż w zamkniętych wagonach towarowych podczas silnych mrozów trwała ok. miesiąca. Głód i chłód dawał się więźniom dotkliwie we znaki. Z braku wody więźniowie zjadali sople lodu, które potworzyły się na żelaznych okuciach wagonu. Przez dwa dni nie wydano żadnego opału, zimno w wagonach było straszne. Jeżeli był opał, to piece tak dymiły, że trzeba było ogień wygasić. Więźniowie stukaniem w ściany wagonu domagali się opału. Rozgniewani tym żołnierze NKWD wywołali komendanta wagonu, kazali mu rozebrać się do bielizny i po nałożeniu kajdan rzucili go na śnieg, gdzie leżał wśród straszliwego mrozu przez kilka minut. Następnie zupełnie skostniałego kazano go zabrać z powrotem do wagonu. Wikt w czasie podróży: woda, chleb i ryba. Ostatnie dwa dni tylko chleb i to połowa normalnej porcji. Opieka lekarska w czasie podróży prawie żadna. Mając otwartą ranę po wrzodzie, nie mogłem się doprosić opatrunku, mimo że rana bardzo gniła. Żołnierze NKWD starali się w czasie podróży dokuczać różnymi sposobami, jak to przeprowadzaniem rewizji za nożami, biciem młotami w ściany wagonów itp.

Po przybyciu do punktu rozdzielczego umieszczono nas w barakach urągających wszelkim zasadom higieny. Smród, zaduch i wilgoć nieopisana. Wikt: zupa z wody i 600 g chleba. Po dwóch tygodniach wyznaczono transport ok. 300 więźniów do miejsca przeznaczenia w miejscowości Talica, woj. Iwdel. Trasa, którą mieliśmy przebyć pieszo, miała wynosić 72 km. Wymarsz nastąpił pewnego dnia o 9.00 rano i maszerowaliśmy bez przerwy do 2.00 w nocy. Żołnierze NKWD, którzy w lasach zabłądzili, przynaglali więźniów do szybkiego marszu, by zwłokę tę nadrobić. Więźniowie byli zupełnie wyczerpani marszem, tak że NKWD zmuszone było zarządzić odpoczynek, który trwał do 6.00 rano. Po wydaniu więźniom porcji chleba ruszono w dalszą podróż, która trwała do godz. 22.00 wieczór. Mróz straszliwy dokuczał więźniom, z których jeden – nazwiskiem [nieczytelne] – zamarzł i zmarł na postoju. Druga część podróży, to całe piekło, jakie przechodzili więźniowie. Wielu z nich padało na drodze ze znużenia. Żołnierze NKWD używali różnych sposobów, by zmęczonych zmusić do dalszej drogi, a więc bito kolbami karabinów i szczuto psami wilczurami, które szarpały więźniów, rwąc na nich ubrania i kalecząc ich ciała. Ponieważ i te metody nie odniosły skutku, gdyż wielu więźniów było zbyt zmęczonych i, mając odmrożone nogi, nie mogli w ogóle się poruszać, przeto NKWD zmuszone było kłaść zmarzłych i słabych na sanie. Sań takich załadowano sześć sztuk, rzucając na nie więźniów jak snopy. U celu okazało się, że załadowani na sanie więźniowie byli od mrozu zupełnie skostniali, tak że musiano ich z miejsca zabrać do szpitala. Osób tych było ok. 60. Prawnikowi [nieczytelne] ze Stanisławowa odpadły zupełnie wszystkie palce u nóg, reszta innych poodmrażanych musiała się przez dłuższy czas leczyć. W tej sprawie przyjechała komisja, lecz wynik dochodzenia był żaden.

Po dwutygodniowym naszym pobycie w obozie w Talicy przystąpiono do tworzenia brygad do prac leśnych. Praca w lasach była bardzo ciężka (od świtu do zmroku). Normy były tak wielkie, że niewielu z więźniów mogło je wypracować. Wyżywienie podług wypracowanych norm, lecz niewiele się różniło w strawie gotowanej, różnica była tylko w chlebie. Woda i chleb stanowiły główny posiłek. Tłuszczu żadnego nie dawano. Z nastaniem wiosny więźniowie żywili się różnymi chwastami rosnącymi w lesie.

Wielu chorowało na szkorbut, kurzą ślepotę i inne choroby. Opieka lekarska [nieczytelne] lekarza była utrudniana przez naczelnika obozu. Za zwalnianie chorych od pracy [lekarz ten] został skazany na karę dwu tygodni pracy w lesie.

Baraki były bardzo zimne. Opalano je wtedy, gdy więźniowie przynieśli sobie drzewa z lasu na własnych barkach. Były wypadki, że niesione przez więźniów drzewo było przy bramie odbierane przez żołnierzy NKWD dla opalania ich baraków. Spanie było na pryczach. Każdy spał w tym ubraniu, w jakim był w pracy, a więc najczęściej mokrym.

Pościeli ani też ubrania nikomu nie wydawano. Każdy chodził w tym, co miał. Były wypadki, że więźniowie stawali do pracy na mrozie w obuwiu, z którego widać było bose nogi. Bielizny nie prano, a brano do dezynfekcji, z której wychodziła często spalona.

Do pracy goniono więźniów chorych, zarzucając im, że symulują. Urzędnik Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej Rejman, który był chory i nie mógł pracować, został uznany za symulanta i osadzony w karcerze. Na drugi dzień zmuszono go do pracy, a gdy odmówił, pobito go i pies wilczur porwał na nim ubranie i pokaleczył ręce, że musiano go odstawić do szpitala.

Naczelnik obozu dwukrotnie miał pogadankę, w której powiedział, że Polski już więcej nie będzie, gdyż panowie polscy Polskę przepili już przed 15 laty, i że obecnie znalazł się jakiś tam kpt. Sikorski, który chce odbudować Polskę, ale on nic nam nie pomoże.

1 i 2 maja 1941 r. naczelnik obozu zarządził pierwsze tzw. wychodne dni, lecz wojskowych z policją rozkazał zamknąć na ten czas w karcerze.

Ze znanych mi osób, które zmarły w obozie są: były inspektor Policji Państwowej Bronisław Ludwikowski, pochowany w Szypicznem [Szypicznyj], policjanci Zdoliński i Jagodziński z Równego oraz gajowy Brandenburg z kowelskiego. Wszyscy umarli z wycieńczenia.

Kontaktu z krajem nie miałem żadnego, a wiadomości o sytuacji światowej więźniowie czerpali z odpadków gazet pozostawionych nieoględnie w ustępach przez żołnierzy NKWD.

Po ogłoszeniu amnestii zostałem zwolniony z obozu w trzecim rzucie. Wydano mi dokument z prawem udania się w okolice Taszkientu [Taszkentu], gdzie po przyjeździe pracowałem w kołchozie do kwietnia 1942 r. Osłabiony organizm z powodu choroby malarii i zapalenia płuc nie pozwolił mi na normalną pracę, lecz z kołchozu nie pozwolono mi się oddalać. Wobec tego zbiegłem i 7 kwietnia 1942 r. wstąpiłem we Wrewsku [Wrewskij] do Wojska Polskiego.

W wyborach do ciał ustawodawczych sowieckich, pomimo zagrożenia karami, udziału nie brałem.

Miejsce postoju, 8 marca 1943 r.