ALFRED KITLIŃSKI

Wilcze Śladowskie, 27 sierpnia 1945 r.

Zbrodnia wrześniowa 1939 r.

Wstał pogodny ranek wrześniowy. Słońce umiejscowiło swe jasne promyki w roztrzepotanych strachem sercach ludzkich, kładąc w nie ukojenie jednocześnie z ciszą, która powoli zaczęła ogarniać okolicę po nieustannym dwudniowym boju, świście kul karabinowych i pocisków artyleryjskich. Szeroko rozszerzone po niedawnym strachu źrenice ludzkie patrzyły z niemym zapytaniem, a na twarzach uwydatniał się wewnętrzny spokój po już minionej straszliwej chwili. Ludzie schronieni w piwnicy ob. Jeskiego w Śladowie zaczęli zrazu ostrożnie, potem coraz śmielej wychylać głowy na świat. Ja ze swoją rodziną również tam byłem i przez ciekawość, która mi nie dawała usiedzieć na miejscu, skierowałem swe kroki na podwórze.

Na razie nic godnego uwagi nie odwróciło moich oczu, tylko świat zdawał się jakiś inny, dziwny. Po chwili wzrok mój padł na dość dalekie sylwetki ludzkie i poznałem ze zgrozą Niemców, rozbrajających żołnierzy polskich, którzy jeszcze tu i ówdzie pojedynczymi strzałami karabinów starali się chociaż jednego wroga zabić. Gdy oczy moje to spostrzegły, serce ścisnął nieopisany ból, a z nim powróciła pełna przytomność i pełna świadomość ludzka. Złamany, obojętny na wszystko, obróciłem się i jak manekin kroki bezwiednie skierowałem do piwnicy. Znalazłem mały ciemny kącik i usiadłem skurczony, z twarzą w dłoniach. Nagle z całkowitego odrętwienia wyrwał mnie szum głosów ludzkich, a potem pojedyncze urywane słowa w języku niemieckim. W pewnym momencie ukazała się wysoka postać Niemca z dzikimi oczami latającymi gorączkowo po obecnych. W ręku trzymał granat i rewolwer gotowy do strzału. Zasyczał strasznym świszczącym głosem i wskazał, żeby wszyscy opuścili piwnicę.

Nie znalazłszy nic, co by mogło być wyrokiem na nas, pognali wszystkich w stronę Wisły, przyłączając do naszej gromady ludzi z dwóch sąsiednich piwnic ob. Ciurzyńskich. Co działo się w myślach i sercach ludzkich, to trudne jest do określenia, bo mimo dość licznej gromady osób, nie tylko głos, ale [i] westchnienie nie wyrwało się z żadnej piersi. W połowie drogi do Wisły jeden z Niemców wydał rozkaz, żeby stanąć. Wtedy rozdzielono nas. Kobietom kazano wrócić do domów – posłuszne rozkazowi, bez słowa zaczęły wolno odchodzić, żegnając się jedynie wzrokiem ze swymi najbliższymi. Nas, mężczyzn w różnym wieku, popędzono dalej. Dziadek mój, Kołecki Walenty, był w wieku 80 lat, a brat mój Bronisław Kitliński miał 14 lat. Było również dwoje dzieci do lat dziesięciu, te razem ze wszystkimi potrafiły odczuć drogę „doli i niedoli”.

Zbliżając się do wału nad Wisłą, z dala widzieliśmy dość dużą grupę żołnierzy polskich wziętych do niewoli. Doszliśmy do nich, wtedy Niemcy kazali nam usiąść obok i zażądali oddania noży, brzytew itp. Następnie ustawili nas trójkami – w przodzie żołnierzy, a za nimi cywilnych. Poszliśmy przez wał nad Wisłę. Szereg był długi, przypuszczalnie mogło być ok. 100 żołnierzy i 50 cywili. Dodać muszę, że oprócz ludzi miejscowych byli również uciekinierzy z różnych stron.

Gnani, nieświadomi na co, czy daleko, gdzie, po co nas prowadzą, szliśmy, wodząc wzrokiem badawczo i myśląc tylko, lecz żaden myśli swych nie wypowiedział. Wreszcie [dotarliśmy] do miejsca, gdzie zagadka została całkowicie rozwiązana i każdy z nas zrozumiał okrutną prawdę. Oczy nasze skierowały się na miejsce kaźni, które za chwilę miało być usłane trupami. Na rozkaz stanęliśmy nad wodą, na wprost dwóch karabinów maszynowych, które stały na wale w odległości dziesięciu metrów od nas. Stojąc, widzieliśmy duże lufy, a przy nich naszych katów z palcami na cynglach. W oczach moich te dwa małe otwory luf wyolbrzymiły się i doszły do rozmiarów paszcz ogromnych potworów, które za chwilę miały nas pochłonąć, żeby zgryźć, zmiażdżyć i wreszcie wypluć haniebnie. Żołnierze stali zdecydowani na wszystko najgorsze, z odważnym, stalowym wzrokiem, [z] którego można było wyczytać: „Wolę śmierć niż haniebną niewolę”. Okazywany spokój zewnętrzny, jaki każdy z cywili starał się utrzymać, pierzchł nagle, a w miejsce jego wstąpił strach przed śmiercią, uporczywe i naglące prośby o litość oraz bezgraniczna rozpacz. Niestety, zimne, katowskie oczy i haniebne ich serca nie potrafiły odczuć tego, a twarde bezlitosne sumienia nieczułe były na widok, który nagle stanął przed ich oczyma. Odpowiedzią na to był krótki rozkaz i wszystko zagłuszyła piekielna muzyka karabinów maszynowych.

Pierwsi padali żołnierze, jeden za drugim, ugodzeni kulami na wysokości piersi. Niektórzy staczali się w nurty Wisły, inni pozostali na lądzie. Zimne tchnienie śmierci owiało nas, lufy kierowane na żołnierzy zbliżały się w naszą stronę. Wśród cywili powstał zamęt, poczęli się mieszać, szukając w beznadziejnej sytuacji ostatniego ratunku życia. W tym momencie pada ostatni żołnierz, stojący o krok ode mnie. Pchnięty mocą niewidzialnej siły, rzuciłem się na ziemię o ułamek sekundy wcześniej od pozostałych, których śmierć utuliła w swych ramionach. Upadłem na twarz, wyciągnięty głową do nich, z rękoma pod brodą. Teraz strzelali w już leżących, w dalszym ciągu bezlitośnie. Kule na tak krótki dystans wyszarpywały kawałki ciała razem z krwią, która bryzgała dookoła. Pozycja, w której leżałem, pozwoliła mi widzieć przestrzeń w promieniu dwóch metrów. Oczy moje spoczywały na rannych, trupach i tych, którzy jeszcze drgali konwulsyjnie, a przerażający, spazmatyczny jęk rannych rozdzierał powietrze. Padające rozpalone kule powodowały palenie się ubrań, powietrze było nasycone niemiłą wonią, wszystko mieszało się. Stało się piekło na ziemi i chociaż słońce świeciło, to zdawało się, że ciemna noc zapanowała nagle. Chcąc zrozumieć chociaż cząstkę, gdyż całokształtu sytuacji zrozumieć nie sposób, myśląc tylko, trzeba być razem ze mną, a wówczas zrozumiałym byłoby, jak czuł się szczęśliwy między trupami „żywy trup”. Jedna z kul przebiegła mi po plecach, rozrywając watowaną kurtkę, marynarkę, sweter oraz koszulę na całej długości pleców. Na plecach poczułem gorąco. W chwilę potem trzy [kule] nakryły mnie w czapkę, czyli w daszek, przedziurawiły go i upadły w ziemię obok nas. Wtedy zamknąłem oczy i leżałem z myślą, że umieram.

Ucichło po okropnym zmasakrowaniu do niepoznania. Następnie kilku z [Niemców], depcząc leżących, dobijało strzałami z rewolwerów tych, których uważali za mniej rannych. Po dostatecznym nasyceniu swej żądzy mordu odeszli. Mniej więcej po godzinie, która wydawała mi się po prostu wiekiem, gdy chciałem wreszcie wstać i pójść, wyprzedził mnie jeden spośród cywilnych. Zdołał tylko dać trzy kroki i w bezgranicznym strachu i błagalnej prośbie wypowiedział trzy razy: „Panowie, zmiłujcie się”. Słowa jego przerwał ostry głos Niemca, dwa strzały i biedak ugodzony kulami padł na ziemię z cichym jękiem. Po tym wypadku odeszła mi chęć poruszenia się nawet. Leżałem więc bez ruchu do wieczora i całą długą noc wrześniową. Jęk powoli, powoli, coraz bardziej cichł.

A rankiem, gdy słońce rzucając swe skośne, słabe promienie oświetliło okolicę i dosięgło do miejsca wczorajszej zbrodni, już żaden jęk nie wyrywał się z poszczególnych ciał ludzkich. Leżały cicho, spokojnie, obojętne na wszystko, co dzieje się dookoła. Usłyszałem przybliżające się głosy ludzkie i gdy poznałem w nich [głosy] trzech okolicznych Niemek (jedną z nich znam dobrze, była to Mala Engelbrechtówna), wstałem i poszedłem razem z nimi do wsi, zawiadamiając jednocześnie o wypadku ob. Ciurzyńskich, [z] których [rodziny] zginęło czterech, i ob. Jeskową, której zabito męża i syna.

Wreszcie i ja powróciłem do domu. Wtedy dopiero zrozumiałem, jak bardzo drogie wydaje się wszystko, co odzyskuje człowiek, powracający „z tamtego świata”.

Pogrzebem zajęła się ludność miejscowa. Żołnierzy i uciekinierów pochowano w grobie ogólnym, a swoich pochowały rodziny.

19 września 1939 r. Straszny ten dzień wyrył mi się głęboko w sercu i pamięci do końca życia. A jednocześnie wieczna nienawiść do okrutnego, znęcającego się nieludzko szatana, który w swej paszczy ziejącej ogniem i ołowiem zgniótł naszą Ojczyznę.