MARIAN MOSHAN

Marian Moshan, 24 lata, szofer, kawaler.

W 1941 r. powołano do wojska ZSRR obywateli sowieckich. 18 kwietnia tegoż roku ja i wielu kolegów i znajomych, jak Natula, Pietrasiewicz, J. [?] Iljasiewicz i wielu innych wyjechaliśmy ze Lwowa do ZSRR, do Woroneża, pułk broni pancernej. Tu wychowują nas na żołnierzy. Ich dążenia są, abyśmy zapomnieli, że jesteśmy Polakami, bo Polska się nie wróci i my jej też nie zobaczymy. Jesteście teraz obywatelami ZSRR. Wpajano w nas, abyśmy zaczęli kochać nową ojczyznę i jej Stalina. Abyśmy zapomnieli o religii, bo to nie jest prawdą. Tu przytaczano z historii WKPb, że kto wierzy w Boga, ten nie może być dobrym żołnierzem.

Odnoszenie się oficerów do Polaków – nie wiem, czym to tłumaczyć, pewnie dlatego, abyśmy w to wszystko łatwo uwierzyli, to były ich główne cele – oficerowie z nami dobrze się obchodzili. Natomiast wiele przykrości, sprzeczek, a nawet były chwile pobicia się, to doznawaliśmy od Ukraińców, Żydów i komunistów. Od komunistów najmniej, oni lubili opowiadania o Polsce, o Bogu, o życiu cywilnym, co my chętnie robiliśmy w każdej wolnej chwili. Z czasem zaczęliśmy się zaprzyjaźniać.

21 czerwca 1941 r. zrobili zbiórkę Polaków, wybrali pięciu i z jednym oficerem tegoż dnia wyjechaliśmy osobowym pociągiem. 28 czerwca przyjechaliśmy do Orła, a nasz oficer odjechał, zostawiając [nas] w pułku artylerii. Blisko nas była stacja. Widzieliśmy matki, ojców ze łzami w oczach żegnających swoich idących na wojnę, [trwającą od] 22 czerwca między Rosją a Niemcami. Podły oficer odpychał ich od wagonu, tak jak kawał polana, aby opadło nikomu już niepotrzebne.

Po paru dniach zaczęli przyjeżdżać do nas dalsi żołnierze, a to Polacy. 18 lipca zrobiono zbiórkę Polaków, a było nas już wielu, i zaprowadzili nas do obozu. Tu zaczęła się nasza bieda. Kiedy traktowano nas jako żołnierzy, to mieliśmy co jeść, a teraz dostajemy 30 dag czarnego chleba. 22 lipca jedziemy dalej. Tu dodano nam pięć dekagramów kiełbasy, a przeważnie śledzie. Podróż nasza trwa do 1 sierpnia. Wysiadamy na stacji w Prusznicy [Prosnicy] blisko Kirowa.

Zaprowadzono nas daleko w pola, gdzie mieliśmy mieszkać. Nie ma co jeść, głodni, zawszeni, rozstawiliśmy namioty i pierwszy raz dano nam ciepłą zupę z ryb; było to 5 sierpnia. Następnego dnia dali nam łopaty, kilofy i zaprowadzili na robotę: kopanie ziemi na lotnisku. Zaczęli wpajać w nas, że jesteśmy znów żołnierzami, powinniśmy robić jak najwięcej, bo to dla dobra ojczyzny. Czym więcej zrobimy, tym prędzej wojnę wygramy.

Idąc na robotę, śpiewaliśmy polskie piosenki, lecz wkrótce zabroniono je śpiewać. Zabroniono nam się modlić, lecz to dla nas było mało. Dalej śpiewaliśmy i modliliśmy się.

Opowiadaliśmy kołchoźnikom o kochanej naszej Polsce, a ci podziwiali i mówili, że to nie jest prawda, aby w innym kraju było lepiej niż u nich. Bo on pracuje 14 godzin, je placki z wodą, ale go nie biją. On wie, że w innych krajach dłużej się pracuje, nic się nie je, tylko pan chodzi z nahają i bije. Wkrótce zabroniono kołchoźnikom z nami rozmawiać pod karą sądową, lecz to nie pomogło, rozmawiali z nami nadal.

Pod koniec sierpnia ok. 200 ludzi zaprowadzono do rozbierania kościoła. Lecz nasi Polacy, widząc kościół rozbierany przez Rosjan, weszli do wnętrza i zaczęli się modlić. Tym samym postanowili nie rozbierać go, patrząc na piękne obrazy kościelne, jakie się rzadko spotyka.

Za niewykonanie tego rozkazu chcieli nas rozstrzelać, ale – nie wiem dlaczego – tego nie zrobili. Codzienną naszą pracą, poranną i wieczorną, było wyłapywanie wszy, które nie różniły się ilością od mrówek chodzących po ziemi. Pranie bielizny uskutecznialiśmy we własnym zakresie. Mimo że chodziliśmy do łaźni dziesięć kilometrów od miejsca postoju, wszy nie opuszczały nas.

17 października 1941 r. wielki pociąg liczący [nieczytelne] dwa tysiące zawitał do miasta Niżnyj Tajhił [Niżny Tagił]. Zamieszkaliśmy w barakach w ziemi. W każdym baraku było stu ludzi, którzy ledwo się mieścili. Za łóżka służyła nam ziemia nakryta deskami. Nie mieliśmy żadnych nakryć do spania. Każdy spał tak, jak chodził ubrany.

Tu zaczęło się ciężkie nasze życie z powodu nadchodzącej groźnej zimy. Normalne nasze jedzenie dzienne, raz dziennie 80 dag chleba, który suszyliśmy na piecykach, bo był surowy.

Trzy razy woda, którą nazywali zupą. Przyszła zima, ubrania nasze coraz więcej niszczą się. 11 listopada mróz dochodzi do 25 stopni. Zaczęliśmy odmrażać nogi, ręce, nosy i gdy liczba chorych powiększała się coraz bardziej, wtedy dano watowane spodnie i bluzki. Było cieplej, ale mrozy coraz większe. Tutaj zaczęli karać za niewykonanie roboty, którą naznaczali, a to więźniom nie dawali tego dnia jeść.

I tak 26 stycznia 1942 r. zwolniono 32 Polaków niezdolnych do pracy, dostali bilety i jedźcie gdzie chcecie. Ziemnych robót nie było wiele, mrozy, które dochodziły do 40 stopni i więcej, nie pozwalały. Nasi oficerowie zaczęli rozdzielać nas po swoich zawodach, ja zacząłem pracować w garażu. Tu my, szoferzy, mogliśmy kupować [nieczytelne] specjalnie sprowadzane dla nas obiady i kolacje. A jednak zawsze byliśmy głodni. Za 80 dag chleba płacono po 80 i więcej rubli.

Wielu kolegów zostało ofiarą śmierci przez tyfus. Nazwisk nie pamiętam. Najwięcej baliśmy się choroby powstania jej z wiosną [sic!] z powodu zapaskudzonych naokoło baraków, lecz nie doszło do tego, bo 11 lutego przeszliśmy przez komisję polską.

Do komisji 50 proc. Polaków chorowało, natomiast w dniu komisji wszyscy byli zdrowi, co bardzo rozgniewało rosyjskich oficerów, ale nikt się tego nie bał, bo 23 lutego wyjechaliśmy do Wojska Polskiego. Tak pożegnaliśmy 851 Batalion Pracy.

12 lutego 1943 r.