FRANCISZEK PIENIAKA

Franciszek Pieniaka, ur. 18 marca 1919 r., woj. tarnopolskie, pow. Skałat, wieś Okno.

Zostałem aresztowany 8 października 1939 r. Była to niedziela, ponury, mglisty dzień. Przyszło do mnie do domu dwóch moich kolegów i zaczęliśmy rozmawiać o upadku naszej ojczyzny, że nie można pójść ani do PSL, ani do świetlicy, Związku Strzeleckiego. I tak radzimy, że trzeba uciekać za granicę. W tym czasie podszedłem do okna i odsłoniłem firankę. Patrzę: idzie drogą grupa z karabinami i w naszych polskich mundurach, u płaszczy czerwone guziki, u polówek czerwone otoki. Mówię do kolegi Michała Okapca: „Zobacz, pewno idą nas aresztować”. Kolega wyskoczył z chałupy i poleciał do domu. Ja wyszedłem, zobaczyłem, że to są nasi Ukraińcy już na podwórzu, że nie ma kiedy uciekać. Jeden podchodzi do mnie i mówi, żebym się zbierał. Nie chciał mi powiedzieć, gdzie i czy trzeba co zabierać. I przychodziłem z nimi do bitki, ale przybiegła matka i bratowa i nie dopuściły do tego. I wtedy mnie zabrali do wiejskiej kancelarii, zaczęli mnie pytać, gdzie jest ta broń, co zabrali z 2 Kompanii Granicznej [nieczytelne]. Nic się nie dowiedzieli i wtedy zaczęli ściągać wszystkich chłopców, którzy należeli do Związku Strzeleckiego. Zaczęli pytać o broń, o broń strzelecką, którą sami zabrali jednej nocy, ale przy karabinach już nie było pazurów do wyciągania łusek i pogubili wszystkie trzony [nieczytelne].

11 października 1939 r. wywieźli mnie do więzienia w Skałacie i zaprowadzili mnie – dwóch żołnierzy sowieckich z naganami w ręku – do więzienia. Gdy wszedłem na salę, to zobaczyłem dwóch mężczyzn, obaj zarośnięci. Usiadłem na łóżku, jeden podchodzi do mnie i pyta mnie, skąd ja. Ja pytam, co on za jeden, czy nie jaki szpicel. Powiedział, że on jest starostą Tarnowa i zaczął mówić, jak się z nimi obchodzą i że po cztery razy biorą w nocy na śledztwo, żebym się nic nie przejmował.

Pierwszej nocy wołają mnie na śledztwo i zaczynają mi grozić, żebym prawdę mówił. Spisał mój rodowód i zaczął mnie pytać, do jakich ja organizacji należałem, dlaczego należałem do Związku Strzeleckiego. Na to odpowiedziałem, że wolno było, kiedy była Polska i powiedziałem, że u was też jest striłok woroszyłowskij. On mnie wtedy uderzył w twarz i mi mówi: „Ty polska świnia, ty sukojsynu, ty wreditelu Sowietskowo Sojuza ”. I zaczyna się pytać, gdzie karabiny Związku Strzeleckiego i amunicja. Odpowiedziałem mu, że Ukraińcy zabrali, on zaczął przeklinać i zawołał żołnierza z karabinem, który zabrał mnie na celę. Na drugą noc już o karabinach nic nie mówił. Na drugą noc wywołują mnie na śledztwo i zaczyna się pytać, wiele razy chodziłem do Sowietskiego Sojuza. A jak nie skażesz, to rozstrzelamy i mnie w twarz, żebym mówił. Z drugiego pokoju wchodzi drugi NKWD-zista i pyta go, co nie chcę mówić: „To zaraz będzie mówił” – i podchodzi do mnie i mówi: „Czy będziesz mówił, to co my się pytamy?”. Odpowiedziałem, że nie mam co mówić [nieczytelne] w twarz i mówi: „Zaraz będziesz mówił”. I poszedł. Przyniósł kleszcze, szydła, igły, dratwy i mówi: „Teraz będziesz mówił”. I pyta się, czy będę mówił. Ja odpowiedziałem, że nie mam co mówić. Wtedy mówi do mnie, żebym zrzucał marynarkę. Zrzuciłem. Mówi: „Zrzucaj buty, zrzucaj spodnie”. Zacząłem zrzucać spodnie, wtedy mówi, że nie potrzeba: „Ubieraj się”. I kopniaka w plecy.

Zawołał żołnierza, żeby mnie zaprowadził na celę. Przyszedłem na celę, rozebrałem się, położyłem i zaczyna się mnie starosta Sowiński z Tarnowa pytać, jak i co. Zacząłem zasypiać. Znów przychodzi i woła mnie na śledztwo. Zebrałem się, żołnierz zaprowadził mnie na salę śledczą i sledowatiel mówi, żebym siadał. Usiadłem i znowu zaczyna się pytać. Z początku to samo i nic mu z tego nie wychodzi. Porwał ten papier, co pisał i zaczął coś pisać. Gdy napisał na nowo, to wtedy mówi, żebym się podpisał, mówi: „Ja ci przeczytam, żebyś wiedział, że to jest dobrze napisane”. Zaczął czytać, jedną linijkę opuścił, ja nic nie mówię. No, się patrzy, opuścił drugą i skończył czytać i mówi, żebym się podpisał, a ja wtedy mówię, że się nie podpiszę, bo niedobrze napisano. A on mnie znowu w twarz i odprowadził na celę. Gdy znowu zasypiałem, znowu mnie budzi na śledztwo. I tak od dwóch do pięciu razy przez dwa tygodnie, a 24 października 1939 r. przywieźli [mnie] do Tarnopola, do więzienia na przechodnią celę. Wtedy zrobili rewizję do naga i pasek od spodni zabrali, igły, nici, tytoń, który był w kieszeniach. Poodbierali wszystko, zostawili tylko bieliznę i ubranie. Zaczął mnie prowadzić na celę przez korytarze. Wciąż biegłem, a gdy z przeciwnej strony ktoś nadchodził, to mnie stawiali w kąt i ręką przytrzymywał za głowę, żebym się nie odwrócił i nie zobaczył, kogo prowadzą, albo wsadzali do ustępu. Gdy wprowadził mnie na salę, to zauważyłem jakichś 20 ludzi, a gdy mnie wprowadzał na celę, to zaznaczył, żebym nie mówił, co się dzieje na świecie.

Wszedłem na salę, obskoczyli mnie naokoło i w pierwszym rzędzie pytają się, czy mam co zapalić. Miałem troszkę tytoniu, dałem każdemu papierosa i oni wtedy mówią, żeby wszyscy nie palili na raz, tylko żeby jeden papieros na dziesięciu i pytają, co słychać na świecie, czy bardzo aresztują, co się stało z Polską, dumają, czy jeszcze istnieje. Powiedziałem, że jeszcze jest, że jeszcze walczy. W tym czasie przynieśli herbatę na kolację, na każdego pół litra. Chleb wydawali rano, to już nikt chleba nie miał, bo przez cały dzień zjadł. Chleba dawali po 600 g, na obiad pół litra zupy, takiej rzadkiej, że jedna krupa drugą goniła. Na celi nie można było w dzień spać ani razem chodzić po celi.

Za parę dni wołają mnie i ostrzygli włosy. Prawie co drugi dzień na celi rewizja: wszystkich nas spędzili w jeden kąt i mówili: rozbierać się do naga i każdego z osobna rewidują. Sprzączki od spodni obrzynali, guziki blaszane. Ja sobie sznurówki przytrzymywałem, to wszystko zabierali. Później zawołali mnie, zrobili zdjęcie i odciski palca na pięciu blankietach. Gdy zachorowałem w tym brudzie na oczy i nie mogłem się doprosić okulisty, a był taki lekarz, to on się nie rozumiał, na oczach. Dawał jakieś krople, ale to nic nie pomagało i tak przez trzy miesiące. Gdy zaczęło mnie gorzej boleć, to zacząłem bić do drzwi, że nie dałem dyżurnemu na korytarzu spokoju cały dzień i wtedy przychodzi lekarz. Był to lekarz z Tarnopola, ten, który pracował w więziennym ambulatorium, i powiedział, że jutro zawoła specjalistę ocznego. A ja już na oko na pięć kroków na ścianie człowieka w czarnym ubraniu nie widział. Na drugi dzień przyszedł specjalista oczny i zawołali mnie do ambulatorium. Opatrzył oko i mówi, że krótka sprawa: nie ma w więzieniu lekarstwa i trzeba do szpitala. Zaprowadzili mnie na szpitalkę więzienną i zastałem tam pięciu chorych. Był jeden sierżant z Tarnopola, Marian Nawrocki, którego zabrali z domu, kiedy wrócił z wojny, gdy rozbili 54 Pułk Piechoty. Zachorował na czerwonkę, chorego zabrali do więzienia i w więzieniu do tego zachorował na zapalenie stawów i wtedy lekarze wyprosili na trzy dni do miasta do szpitala na operację oka. Gdym leżał w szpitalu po operacji oka, to miałem oboje oczu zawiązane, a dwóch milicjantów siedziało w drzwiach i pilnowało, żebym nie uciekł i nie rozmawiał z cywilnymi w łaźni. Po trzech dniach zabrali mnie na szpitalkę więzienną i tam zastałem swego kuzyna, którego przywieźli na tą samą salę, kiedy ja byłem w szpitalu na operacji. I tak już był wymęczony, że ja go nie mógł poznać, dopóki nie zagadał do mnie. Dwa tygodnie leżał na celi chory na zapalenie stawów, że nie mógł się ruszyć, koledzy go na kibel nosili, żeby się załatwił. Aż dopiero po dwóch tygodniach go zabrali na szpitalkę. Gdy powróciłem ze szpitalki, to na sali było 80 mężczyzn, że jak się położyli spać, to się kładli w rzędy i na komendę się przewracali, a na wznak się położyć, to nie było mowy. Wszy takie były, że gdzie się pomacał, to wszędzie znalazł, także i na podłodze były.

Tak się męczyłem 14 miesięcy na jednej celi. Wody dawali jedno wiadro na 80 ludzi – to było do mycia, do picia i mycia naczyń. Gdy przyszło Boże Narodzenie, to na Wigilię jakby wszyscy [nieczytelne] zaczęliśmy kolędować [nieczytelne] cały dzień. Na Boże Narodzenie nie dali jeść.

30 listopada 1940 r. wywieźli nas do Charkowa. W drodze dawali nam chleb i śledzie i wiadro wody na dzień albo dwa. W Charkowie na stacji trzymali nas dwa dni i nie dali nic jeść, aż na drugi dzień wieczorem przywieźli jakiejś kaszy, dali po dwie łyżki, tak że człowieka rozdrażnili i w nocy zabrali z pociągu do więzienia. I też tak ciasno było, że nie można się było ruszyć. Jeść dawali dwa razy dziennie zupy i 600 g chleba i niesłodzonego czaju (zupy pół litra).

Z Charkowa wywieźli na Ural. Wieźli dwa tygodnie w wagonach. Tak zimno, że zębami chłopu siekli, a jeść: na dwóch 800 g chleba i śledzie albo nic i nie było co komu mówić. Prowierka kilka razy dziennie, wszystkich w jeden kąt wagonu, a kilku żołnierzy przed drzwiami wagonu z karabinami i z psami. Gdy przywieźli nas na Ural w nocy, śniegu po kolana, wsadzili nas do baraków zbornych i trzymali trzy dni, a później [do] łagru Iwdel i dali trzy dni kwarantanny. Tydzień i zabrali nas do rżnięcia drzewa na opał. Mówią, że wywiozą obiad [nieczytelne] południe przywieźli nam na dwóch jeden śledź i kazali sto procent wypracować, a człowiek nie mógł siekiery do góry podnieść. Mróz 30 stopni, to jeszcze było ciepło, później zaczęły się mrozy po 40 do 50 stopni, to chodziliśmy na meliorację rzeki 13 km od baraku, tak że w oczach ciemniało, a konwoje wciąż krzyczeli i wciąż popychali chory, nie chory, to nie pytali, że chory. Nie było co komu mówić. Na kogo [się] uwzięli, to zaprowadzili w las i bili, wiele chcieli. Ludzie puchli z głodu i nie zwalniali od pracy. Choć lekarz chciał zwolnić, to naczelnik wypędził na roboty.

Gdy usłyszeliśmy o zwolnieniu, to już nie tak pędzili do pracy. Kto nie mógł pracować, to dawali 300 g chleba i pół litra zupy, sadzali do karceru i bili i przezywali polska świnia, polskie burżuje.

I tak nas zwolnili 1 września w 1941 r. Pojechałem na Sybir do matki, którą wywieźli [nieczytelne] Polskiego.

11 marca 1943 r.