ANDRZEJ HOROCH

Szer. Andrzej Horoch.

21 czerwca 1941 r. w Nieświeżu, po dwudniowym ukrywaniu się w okolicznych lasach, wraz z matką zostałem aresztowany i w ostatniej masowej deportacji wywieziony w głąb Rosji. Ukrywanie się przynajmniej przez kilka dni miało te dodatnie strony, że po odejściu transportu można było bez obawy zaaresztowania wracać do domu. Naturalnie, tym samym skazywało się na zesłanie przy następnej deportacji i to w znacznie obostrzonych warunkach przy aresztowaniu. Na naszym terenie był to trzeci okres intensywnej działalności NKWD. Poczęto znów przeprowadzać rewizje w mieszkaniach, aresztować, urządzać wyprawy w poszukiwaniu podejrzanych ludzi. Należy zaznaczyć, że wszystkie te represje stosowano szczególnie do elementu polskiego. W okresie tym zesłano olbrzymią liczbę najzupełniej niewinnych ludzi w odwecie za jakieś urojone przestępstwa przeciwko władzy sowieckiej, dokonane przez zupełnie inne osoby.

Po zaaresztowaniu nas NKWD-ziści pod pretekstem poszukiwania broni, którą mieliśmy jakoby u siebie ukrywać, przeprowadzili dokładną rewizję. Zabrano wszystkie zdjęcia, szczególnie interesowali się zdjęciami ojca i brata. Ojciec aresztowany był przy przechodzeniu granicy węgierskiej i – jak nas później poinformowano w urzędzie NKWD (błędnie, zdaje mi się, celowo) – przy próbie ucieczki został zastrzelony. Brat po kilku nieporozumieniach w gimnazjum zmuszony był uciekać przez zieloną granicę do utworzonego już wówczas tzw. Generalnego Gubernatorstwa i nieopatrznie przysłał do nas kilka listów z adresem zwrotnym do Warszawy.

Ostatecznie jednak, nie znalazłszy nic, co mogłoby rzucić na nas jakieś podejrzenie, kazano nam się jak najszybciej pakować. Wolno było wziąć ze sobą najniezbędniejsze rzeczy, nieco bielizny i produktów, na spakowanie których nie było już zresztą czasu, gdyż nad nami z zegarkiem w ręku stał milicjant i po upływie 30 min kazano nam wrzucić, co zdążyliśmy spakować, na ciężarowy wóz, który w międzyczasie podjechał. Natychmiast po załadowaniu rzeczy pod eskortą kilku uzbrojonych milicjantów odwieziono nas na stację i zapakowano do przepełnionego już wagonu.

Wszystko to cechował gorączkowy, początkowo niezrozumiały dla nas pośpiech. Dopiero w wagonie dowiedzieliśmy się, iż w przeddzień naszego aresztowania granice sowieckie w kilku punktach zostały naruszone przez wojska niemieckie.

W każdym wagonie znajdowało się 30 do 40 osób ze wszystkimi rzeczami. Do tego rodzaju transportu nie przydzielano specjalnych wagonów bagażowych. Upały, straszny zaduch (ubikację zastępował otwór w podłodze wagonu i trzeba zaznaczyć, że nie separowano mężczyzn od kobiet i dzieci, wszyscy byli ładowani razem) i niemożliwa ciasnota wytwarzały okropne warunki i jak wydawało się, niemożliwe do wytrzymania. Najbardziej dawał nam się we znaki brak gorącej strawy i wody: wypuszczano nas po nią tylko na niektórych stacjach, tak, że wody nie mieliśmy czasem przez dwie doby i dłużej. Do tego żyliśmy ciągle pod groźbą nalotów. Wagony były jak zwykle pozamykane, zresztą mieliśmy dosyć liczną eskortę, przed każdym wagonem stał posterunek.

Ostrzeżono nas, że przy najmniejszej próbie wydostania się z wagonu będą strzelali.

Na linii Mińsk–Moskwa dwukrotnie byliśmy ostrzeliwani przez samoloty niemieckie z karabinów maszynowych, w wyniku czego był tylko jeden ranny, którego zresztą pozostawiono w wagonie do końca podróży.

Gdzie byliśmy zesłani i gdzie nas wieziono, nie mogliśmy się jeszcze wówczas zorientować. Przerzucono nas na linię Moskwa–Czkałow, więc byliśmy wiezieni do Kazachstanu, tymczasem z Czkałowa transport skierowano na linię transsyberyjską. Dopiero po przejechaniu łańcucha gór uralskich i europejsko-azjatyckiej granicy wiedzieliśmy, że jesteśmy zesłani na Syberię.

Po 35-dniowej podróży w pogarszających się z każdym dniem warunkach na którejś ze stacji kazano nam się wyładować, skąd po kilkudniowym postoju pod gołym niebem odwieziono nas do odległego o kilkadziesiąt kilometrów miasteczka. Tutaj zajęły się nami gorliwie władze NKWD. Przed odprawieniem nas na miejsce zesłania, po bardzo dokładnej segregacji całego transportu, każdego zaopatrzono w jakiś świstek, który miał zastępować dokument osobisty, jednocześnie na mocy którego nie wolno nam było oddalać się poza obręb swego miejsca zesłania bez specjalnego zezwolenia ze strony naczelnika NKWD. Z kilku innymi rodzinami odwieziono nas do jednego z kołchozów. Naturalnie, nic nie było dla nas przygotowane. Z braku mieszkań umieszczano po kilka rodzin w jednej izbie, która zresztą w większości wypadków była w opłakanym stanie: brak drzwi, okien, zgniła podłoga, podziurawiony dach (nie każda izba miała sufit). Wszystko to musieliśmy sami naprawiać, nie mając do tego żadnych narzędzi.

Ustosunkowanie się do nas kierownika kołchozu było bardziej niż wrogie, w przeciwieństwie do ludności, której większość, jak się później okazało, stanowili zesłańcy z Rosji europejskiej. Tutaj dopiero dowiedzieliśmy się o wyroku, naturalnie ustnie; zresztą wszystkie sądy, jeżeli w ogóle takie przeprowadzano, odbywały się konspiracyjnie. Zostaliśmy jakoby skazani na 20 lat pracy w kołchozie, do którego nas właśnie przywieziono. Oznajmił to nam kierownik kołchozu, przypuszczalnie w celu zabicia w nas jakiejkolwiek nadziei powrotu do kraju. Starano się nam przypominać to na każdym kroku.

Do pracy musieliśmy przystąpić w dzień po przyjeździe do kołchozu. Określonego, bardziej konkretnego zajęcia nie dostał żaden Polak. Dorywcze, jak piłowanie i rąbanie drzewa do traktorów, młócenie, praca w polu przy sianie czy młockarni i inne, przy minimum zarobku wymagały olbrzymiego nakładu pracy. Pracować musieliśmy od wschodu do zachodu słońca, dzień w dzień, bez względu na święta, o których zresztą zapomniano już tutaj. Pracę przerywano tylko w czasie deszczów lub przy bardzo silnych mrozach. Każde zajęcie ograniczone było normami pracy, za wykonanie których płacono wyłącznie produktami: 500 g chleba, kartofle i od czasu do czasu nieco mleka. Prawie wszystkie normy były niemożliwe do wykonania. Wystarczy podać kilka przykładów: przy piłowaniu drzewa dzienna norma wynosiła pięć metrów sześciennych, norma przy rąbaniu była odpowiednio wyższa, do wypełnienia normy przy koszeniu trzeba było skosić jeden hektar trawy itd.

Po kilku miesiącach tego rodzaju życia były widoczne pierwsze rezultaty: głód, zwiększająca się nędza, choroby. Najbardziej ucierpiały na tym dzieci zesłańców, z których bardzo wiele umarło. Wobec braku lekarzy grasowały stale ciężkie choroby, jak gruźlica, malaria. W założeniach bolszewizmu ma leżeć jakoby troska o dzieci. Ogłaszano tygodnie specjalnie poświęcone dzieciom, wydawano szumne plakaty z napisami w rodzaju: „Dzieci to kwiaty komuny”. W rzeczywistości tygodnie te, plakaty, szumne hasła były wyrafinowanym kłamstwem, w którym bolszewicy są mistrzami. Opieka nad dziećmi była fikcją, tysiące dzieci zdziczało do tego stopnia, że nawet bolszewicy poradzić sobie z nimi nie umieją.

22 sierpnia 1941 r. z gazety dowiedzieliśmy się o amnestii dla wszystkich Polaków, znajdujących się na terenie Rosji. Naturalnie chcieliśmy się za wszelką cenę natychmiast wydostać z kołchozu i skomunikować w jakiś sposób z tworzącymi się polskimi placówkami, ale napotkaliśmy nieoczekiwane trudności ze strony kierownika kołchozu i samego urzędu NKWD. Początkowo w ogóle nie pozwalano nam się ruszać z miejsca, chyba w ostateczności na specjalne wezwanie od polskich władz. W urzędzie NKWD nie chciano zrozumieć, że przecież nasze władze nic o nas nie mogą wiedzieć. Po pewnym czasie, gdy jako tako zorganizowaliśmy się i wystąpiliśmy bardziej stanowczo, uzyskując pozwolenie na wyjazd, wytworzyły się trudności innego rodzaju. Nie dano nam żadnych środków lokomocji, gdy tymczasem do najbliższej stacji było z górą sto kilometrów. W końcu jednak na własny koszt, wykupując kilka wozów, dostaliśmy się do stacji i stąd, w celu wstąpienia do zaczynającego tworzyć się polskiego wojska, wyjechaliśmy na południe Rosji, do Kazachstanu.

18 marca 1942 r. wstąpiłem do b. [?] 10 Dywizji w Ługowoje.