MENDEL TEICHTAL

Kraków, 8 lipca 194[7?] r.

Brzesko

Jak wojna wybuchła, wyjechaliśmy z mamusią i siostrą do Kazimierza. Gdy Niemcy zajęli Kraków, wróciliśmy tam, jechaliśmy dziewięć dni furmanką. W Krakowie byliśmy niedługo. Stworzono getto, a nam dano [nieczytelne], abyśmy w 24 godziny wyjechali. Pojechaliśmy do Brzeska. Tatuś był we Lwowie, pod zaborem rosyjskim. Wysiedlono go potem na Sybir.

Do Brzeska przyjeżdżali od czasu do czasu gestapowcy z Tarnowa i rozstrzeliwali ludzi. Czasem przyjeżdżali z listą, a czasem tak sobie strzelali, potem szli do fizyka [sic!] i się upijali. Nazywali się: Beck, Rommelman[n] i Lupe [?]. To byli ci najgorsi. Naprzeciwko nas mieszkała kobieta z mężem i synem. Raz przyjechali i zabili syna, a jak mąż prosił, aby jej nie zastrzelono, zastrzelili jego, a ją zostawili. Ja to widziałem, bo byłem schowany w pokoju i patrzyłem przez okno, a to było naprzeciwko.

Ale w Brzesku było jeszcze dobrze, można było kupować, nie było zamknięte getto. Z brzeskim prezesem żydowskim dobrze [się] żyło, aż raz mówił [nieczytelne] i ten jego najlepszy przyjaciel, kiwnął na dwóch gestapowców, wzięli go do auta, zmasakrowali go po drodze i zabili w Tarnowie. Jak go wozili, krzyczał: [Nieczytelne] an di welt, tit epes. Nazywał się Uszer Landau, jego brat jest w Palestynie.

Mówiono, że będzie akcja. Mamusia mnie wysłała do Krakowa z jedną Polką. Był wielki cud, że dojechałem, bo ja wyglądałem bardzo na Żyda i Polacy w wagonie mówili: „Żyd!”. Musiałem siedzieć w klozecie, kilka razy przenosiliśmy się do innego wagonu. Wysiadłem. Na stacji było niebezpiecznie, bo było dużo „czarnych”, ale jakoś wyszedłem i podeszliśmy do getta. Tam stał ordnungsman, dałem mu trzy tysiące złotych, kazał mi poczekać i jak szła grupa z miasta, wepchałem się między nich, a on mnie przepuścił. Przyszedłem do ciotki. W Krakowie było gorzej niż w Brzesku, bo był głód, drożyzna, nie można było sobie radzić, ciągle jechały auta z SS. Było bardzo źle. To było przed akcją przed [nieczytelne] Jerozolimskiej. Ludzie się bardzo bali. Wszyscy chcieli iść do Baudienstu, ale tam było przepełnione. Protekcje były, dużo pieniędzy trzeba było płacić, a kto nie miał, to było źle. Byłem w Krakowie tydzień albo dwa, gdy dowiedzieliśmy się, że w Brzesku akcja ustała. Jeden ordnungsman wyprowadził mnie z polskim milicjantem pod pozorem, że mnie prowadzą do komendantury, a naprawdę zaprowadzili mnie na stację. Dało się im pieniądze i zegarek złoty. Jak długo mieliśmy pieniądze, mogliśmy się opłacać – oni się przecież także narażali. Jeden katolik z naszego sklepu pojechał ze mną do Brzeska.

Jak wróciłem, obraz był okropny. Krew wszędzie na ulicy zasypywano popiołem i ziemią. Ludzi nie było na ulicach i w mieszkaniach, siedzieli jeszcze w bunkrach. Potem był straszny płacz, bo każdemu kogoś zabito. Spotkałem kolegę, strasznie zapłakanego. Powiedział, że w rynku, gdzie mieszkaliśmy, nikogo nie ma. On sam stał już pod ścianą, ale jak SS-mani odeszli i został tylko jeden, on dał radę uciec.

Poszedłem do cioci pod miastem, myślałem że może mama się tam ukryła i na szczęście mama tam była i Tosia, i [nieczytelne] panna. Strasznie się ucieszyłem. Mama mi opowiadała, jak to było. Przyjechało auto pod kahał, mama widziała, że źle i poszli tylnymi uliczkami do cioci na wieś, aby się tam ukryć. Ale te katoliczki (gospodyni) nie chciały ich wpuścić. Mama ukryła się w polu. W mieście była strzelanina i łapanki. SS przyszło z psami i obszukiwali. Moja siostra miała pięć lat i chciała płakać, obwiązało się jej usta i głowę chustką. Nagle był strzał. Zastrzelili chłopca koło mamy. Szukali jeszcze parę minut, ale na szczęście nie było w tym polu dużo ludzi, to poszli. Bo jak gdzieś widzieli, że w polu dużo się chowa, podpalali całe pole i wtedy ludzie wychodzili.

Na drugi dzień po południu, jak już było cicho, tylko ludzie płakali, bo tego nie było i tamtego nie było, mama bardzo się o [nieczytelne] bała, poszła do cioci. Po dwóch dniach ja wróciłem. W tym samym tygodniu zrobiono getto i z całego powiatu wszystkich Żydów wysiedlono do getta. Byliśmy w getcie niedługo, cztery tygodnie. Potem mówiono, że będzie akcja Judenrein, a to znaczy, że zabije się wszystkich Żydów. Myśmy wyjechali dwoma furmankami do Bochni, bo mówiono, że Bochnia się jeszcze utrzyma. Tam było getto, drożyzna, trudno się zameldować, było gorzej niż w Brzesku. Wszyscy musieli pracować, a jak ktoś nie pracował, szedł do getta „B”, a dzieci do Kinderheimu. Nie każdy mógł pracować, bo dużo kosztowało, żeby się gdzieś dostać do pracy. Ja pracowałem w Kindergemeinschaft, tam pracowali chłopcy od lat 13. Robili zabawki, a że ja byłem duży wzrostem, to też tam byłem. Miałem dziesięć lat. Kindergemeinschaft było w budynku Z.L., tzn. [nieczytelne]. Jeden Baudienst był na getto, a jak zrobiono getto „B”, to złożono kontrybucję Lagerführerowi (to ten, co był komendantem getta) i on zrobił drugi Baudienst dla [nieczytelne] w budynku w getcie, żeby zatrudnić więcej ludzi. Tam było także Kindergemeinschaft. Wyrabiano zabawki, rzeczy z dykty, ale Lagerführer nie dawał na to żadnych materiałów, tylko my sami zbieraliśmy puszki i blachy ze śmietników, czyściliśmy szmerglami, żeby móc zrobić co trzeba.

Co parę dni komisje z Krakowa kontrolowały, czy byli odpowiedni robotnicy, nie za dorośli i nie dzieci. To było najstraszniejsze, bo wtedy przyjeżdżał Göth z Krakowa i myśmy się strasznie bali. Mnie się ciągle ze strachu łamał w ręce drut, którym krajałem dyktę. Pracowało się przed południem i po południu.

Pewnego razu zawołano mnie na gestapo i spisali całą listę o mamie, o mnie i siostrze, nie specjalnie pytali o tatusia. Potem powiedzieli, że przyszły papiery z Palestyny i kazali mamie przyprowadzić mnie i siostrę. Powiedzieli, że internują nas na parę dni i wyjedziemy do Palestyny. Tymczasem trzymali nas cztery tygodnie w zamkniętej celi. Byliśmy tam z panią Koszycką z czworgiem dzieci. Matki poszły po rzeczy, a my zostaliśmy sami. Przyprowadzili jedną panią złapaną na aryjskich papierach. Ona się usprawiedliwiała, a wtedy ten „czarny”, który ją przyprowadził, kopnął ją w d… i ona się porobiła. Całą noc płakała i krzyczała. Nie mogłem z nią mówić. Było paskudnie z nią być, robiła miny, krzyczała, szalała. Na drugi dzień mieli ją wziąć na komendanturę. No a jak kogoś czeka takie jutro rano, to…

Tam pełniła służbę straż polska, oni byli dość grzeczni, ale z tej pani jeden się bardzo śmiał, pytał się jej, czy się umie pacierz, jak jest Polką.

Pewnego razu przyszedł transport Rosjan. Ich złapali w Kijowie, uciekli w Bochni i tu ich złapano i czekali na drugi transport do [nieczytelne]. Chodziłem do nich, tam był chłopak 13 lat. Oni opowiadali straszne rzeczy. Mówili, że w Kijowie, jak Niemcy przyszli, powiesili kilkaset osób na drutach.

Przywieziono jednego Niemca. On był pijany. W nocy krzyczał. Klucznik kazał mu być cicho i zatelefonował po policję. Jak policja go trzymała, on wyciągnął nóż i dźgnął policjanta, wybiegł i schował się w stajni. Potem przyszło sześciu policjantów z dwoma psami i reflektorami i te psy go wywąchały. Oni go strasznie zbili i na łańcuchu przywlekli do celi. Tej samej nocy on zerwał łańcuchy i powiesił się na pasku.

Raz przyprowadzili jednego Żyda, złapali go w aryjskiej dzielnicy. Miał przy sobie dolary. On się pytał, czy nie ma jakichś obcęgów. Myśmy nie mieli. W nocy on rozerwał pierwszą kratę. Tam były dwie: pierwsza cienka i druga gruba. Rano przyszło dwóch policjantów, rozbili mu głowę, podbili oko i związali ręce. Potem go wywieziono na Montelupich. To były te specjalne trzy wypadki, ale przyprowadzano [więźniów] i bito co dzień.

Spaliśmy na podłodze. Rzeczy wzięliśmy najpotrzebniejsze, powiedziano nam przecież, że jedziemy do Palestyny, więc zostawiliśmy wszystko rodzinie, żeby mogli sprzedać i się tu ratować. Po czterech tygodniach przewieźli nas na Montelupich. Szef gestapo powiedział, że do dwóch godzin mamy być przed jego domem. Ordnungsdienst nas tam zaprowadziło, stamtąd na stację, pojechaliśmy towarowym pociągiem do Krakowa. W Krakowie zabrało nas auto na Montelupich. Tam było pełno budynków, jeden piękny. [Nieczytelne]. Spotkaliśmy tam dwie rodziny z Tarnowa. [Nieczytelne] nas otoczyli, zaprowadzili do celi z więźniami. Otrzymaliśmy 25 dag chleba i zupę, w niedzielę podwójną porcję chleba i trochę margaryny. Jedzenie roznosili więźniowie. Nic tu nie widziałem, bo nie wolno było wychodzić, ale słychać było. Na dole był pagórek, za którym rozstrzeliwano i na drugim podwórzu szubienica. Słyszałem, jak rozstrzeliwano, jak Niemcy krzyczeli. Przyprowadzano ludzi z Krakowa i innych miast.

Po siedmiu dniach wyjechaliśmy autobusem na dworzec, dano nam wagony drugiej klasy, podróż była bardzo dobra, po drodze mogliśmy kupić jedzenie. I tak przyjechaliśmy do Bergen-Belsen.

Bergen-Belsen bei Celle (distrikt Hannover). Lipiec 1943 r.

Komendantem obozu był Sturmbannführer Haas, taki gruby. Nas zaprowadzono z eskortą do lasu, tam przyjechał Haas i żołnierze i oni nas objęli, i zaprowadzili do obozu. Obóz był otoczony podwójnym drutem. Był wtedy jeszcze mały, nikogo jeszcze nie było, tylko Niemcy ([więźniowie] koncentracyjni z Sachsenhausen) budowali.

Po kilka baraków było otoczone drutem, to nazywało się blok. My mieliśmy tylko małą część obozu.

W bloku mieszkało 200 osób. Naprzód były sienniki, potem dwupiętrowe prycze. Oddzielono osobno mężczyzn, osobno kobiety i dzieci, ale mężczyźni mogli przychodzić. Matki z dziećmi spały na jednej pryczy, dorośli mieli osobne prycze, potem do trzech spało na jednej pryczy.

Był [nieczytelne]. Mały kawałeczek mydła dawali raz na miesiąc. Musiało być bardzo czysto, ciągle chodziły kontrole. Na początku dawano nam dobrze jeść. Zawsze się było głodnym, ale było dobrze. Były różne racje, zależnie od wieku. Ja dostawałem 40 dag chleba, siostra sześcioletnia 20 dag, [nieczytelne] 30 dag. Zupa była z brukwi. Czasem były wieczorne zupy. Rano czarna kawa. Co tydzień konserwy. Czasem [nieczytelne], masło, marmolada – nie jadło się suchego chleba.

Ciągle przyjeżdżały transporty z różnych miast Polski. Złamałem nogę, bo huśtałem się na belce. Lekarze nie dali gipsu, bo nie było, związali nogę. Leżałem cztery tygodnie i to się zrosło. Razem było nas 2,6 tys. osób. Pewnego razu w jesieni 1943 r. wywieszono listę 2 010 osób, mieli wyjechać, nie wiadomo dokąd. My też byliśmy na liście. Mówiono, że jadą na gorsze. Mama się bardzo martwiła, ja nie zdawałem sobie sprawy, myślałem że tu już [jest] tak źle, że nie może być gorzej. Tymczasem mówią, że tamci już nie żyją. W tym dniu, co miał być wyjazd, przyszedł rozkaz, że wszyscy Palestyńczycy mają zostać. Wyjechało 1,8 tys. ludzi.

Nas przeprowadzono na inny teren, do kamiennych baraków. Tam się zaczęły „tamte” historie. Zaczęło się od tego, że pani Schoppowa (Palestynka) miała rodzić dziecko i pojechała do Celle. Dano z nią kupę listów, które ona wysłała, na poczcie wpadli na to [nieczytelne] się rozzłościli. Zaczęło się śledztwo. Nas rozstrzelać nie wolno było. [Nieczytelne], bito nas wprawdzie czasem, ale nie wolno było. Przyszedł Scharführer Kuhn, zaczął bić drągiem od kapusty. Zaczął się popłoch. Potem zaczęli nas zabierać na apel piątkami. Był mróz, nie wolno było wchodzić do baraku. Staliśmy po pół dnia. Takie apele były teraz częste. Na następny dzień to im wypadło sprzątanie. Musiało się wynosić prycze, szorować podłogi, cały dzień było się w ruchu, wieczorem przychodził komendant i robił kontrolę. Potem były apele z naczyniem. Każdy musiał wziąć swoją miskę i kubek i czyścić aż błyszczały. Woda była okropnie zimna, ręce nam puchły. Stare kubki nie dały się dobrze doczyścić, a komendant przy kontroli, jak coś było źle, krzyczał i kazał odbierać obiad.

Na tym drugim terenie jedzenie się pogorszyło o sto procent. Teraz wszyscy równo dostawali 25 dag chleba, pięć dekagramów margaryny tygodniowo, kawałek Blutwurstu, zupę brukwiową i trzy razy na tydzień wieczorem zupy. Byliśmy wycieńczeni, mężczyźni byli spuchnięci, chorowali na tyfus brzuszny, na płuca, dzieci na szkarlatynę, odrę. Ja wtedy chorowałem na gruczoły.

Na tym terenie byliśmy przez zimę. Warunki mieszkaniowe [były] bardzo złe. Posadzki betonowe, od nich bardzo ciągnęło, z dachów się lało, piece były, ale opału nie – tylko raz na tydzień trochę. Jak się im mówiło, żeby naprawili, to mówili, że Niemcom w okopach też leje się na głowy. Ludzie przeziębiali się i chorowali.

Na wiosnę przenieśliśmy się na teren hiszpański. Tam byli Żydzi z Grecji [i] obywatele hiszpańscy. Wikt się bardzo poprawił – dobre zupy, gotowane na mięsie, grochowa z makaronem, dzieci dostawały mleko. Tu byliśmy kilka miesięcy.

Obóz powiększał się. Przyjechali ludzie z Francji, Holandii, nie do nas, tylko do innych części lagru. Nosili żółte łaty [nieczytelne]. Oprócz tego dużo KL-owców (KL) ze znakiem na plecach, numerami. W ich obozie nie było dzieci. Kobiety były osobno. Był transport Żydów węgierskich. Mieli ogólny certyfikat na kilka tysięcy ludzi. Wyjechali na wymianę. Wiedziało się, że jadą w dobre [miejsce]. Ze Szwajcarii dostaliśmy od nich paczki.

Teren hiszpański nazywaliśmy obóz [nieczytelne].

W lecie 1944 r. wyjechały dwa transporty. Ustawiono apel, przyszli Scharführerzy, odstawili ludzi, którzy mieli wyjechać, kazali im się zapakować. Rzeczy ich zostały w magazynie. Dokąd oni pojechali, nie wiemy. Parę dni potem wyjechał drugi transport. Razem było zdaje się 600 ludzi. Na wyjazd do Ameryki to nie wyglądało. Nie było rewizji jak u Węgrów albo u tych, którzy wyjechali do Wittels [Vittel]. Rzeczy im zabrano. Grupy chodziły po obozie i zastanawiały się, czy to dobrze czy nie. U Niemców nic nie można było wiedzieć. Ale [nieczytelne] nikt nie mógł.

Na jesieni przeprowadzono nas znów do kamiennych baraków. Ludzie coraz bardziej się załamywali. Coraz mniej było takich, którzy mogli przywozić kotły z zupą, chociaż praca ta pociągała, bo dostawano dodatkowe pół zupy. Śmiertelność się zwiększała – co parę dni ludzie umierali. [Gdy] mój wujek chorował na tyfus, to leżał w łazience koło klozetu. Takie były warunki. Do baraku nie można [go] było wziąć, żeby choroba się nie rozszerzyła, a zgłosić bano się, bo kto szedł do szpitala – nie wracał.

Było paru chłopców, biliśmy się o skrobanie kotłów, bo przy tym zostawało parę łyżek jedzenia. Przy podziałach były kłótnie. Jak przychodziły kartofle, jedni chcieli dzielić na miski, inni na kubki, jeszcze inni na sztuki.

Codziennie były apele. Trwały godzinę. Raz zemdlałem. Mama chciała mnie zabrać do baraku, to przyszedł najgorszy Niemiec, zamachnął się na nią i chciał ją zbić, ale mama mnie wniosła.

Wyjechał Haas, komendant obozu, na jego miejsce przyjechał Rüdiger, bandyta. Dobudowano jeszcze jedno krematorium (jedno [już] było). Raz zbombardowano jedno krematorium, to [trupy] gniły wtedy na polu. Krematoria paliły [zwłoki] dzień i noc, śmierdziało strasznie. Ciągle przyjeżdżały transporty z Mauthausen, z Linzu, ze wszystkich stron Niemiec, różne narodowości.

A wie pani, jak mordowali? Bo ja widziałem. W każdym bloku był Blokältester, w każdej grupie kapo. To też [więźniowie] koncentracyjni, ale zasłużeni albo silniejsi. Co dzień w KL były apele w [nieczytelne]. Chorych odstawiano osobno. Ich odstawiano do osobnego bloku. Ten blok był właściwie drugą połową naszego, a nasze podwórze graniczyło z ich podwórzem i widzieliśmy, jak im wydawano jedzenie.

Rano sprowadzono ich z apelu, nic im nie dawano, tylko zamykano w bloku. W południe przychodzili kapo, otwierali baraki, wszyscy rzucali się na kotły. Więc kapo lagami okropnie ich bili i zaganiali do baraku. Na polu zostawało pełno trupów i ciężko pobitych. Wlekli ich na bok i kazali ludziom jeszcze raz wyjść. Ustawiali w kolejce i wydawali zupę. Co drugi prawie dostawał bicie, wylewano im zupę. Po obiedzie zamykano baraki. W nocy budziły nas krzyki. Przychodzili Niemcy i wołali Lagerältester. Ludzie w całym obozie płakali i krzyczeli, bo wiedzieli, co tu ma być. Otwierano barak i zabijano ludzi drągami, krzyki były straszne. Szma Jisrael, „Jezus Maria”, „Ratujcie, [nieczytelne] lejf er wel dich [nieczytelne]. We wszystkich językach krzyczano.

Rano przed apelem kapo i KL-owcy wyrzucali trupy przez okna, rozbierali (ich ubrania dostawali inni) i układali w piątki. Na apelu ich liczono, przychodziły wozy z krematorium i ich zabierały.

Niemiec, który stał w budce między naszym a ich barakiem, mówił żebyśmy się nie patrzyli, bo to są dzicy ludzie i mogą nas jeszcze dopaść. Raz ten Niemiec z budki odszedł i kilku ludzi uciekło do nas, schowali się w łazience. Rano Niemcy przyszli szukać, bo liczba przy apelu się nie zgadzała, zabrali ich i powiesili na szubienicy na placu. Nam powiedzieli, że jeśli to się powtórzy, to my też przejdziemy na tamto terytorium.

Raz dwóch [z] KL wyjadło wątrobę z trupa. Rüdiger sfotografował ich i kazał zabić kijami. Nie wiem, jakiej oni byli narodowości.

KL-owcy mieli czasem gazety niemieckie. Kupowaliśmy, tłumaczono i były odczyty, które u nas nazywano „Tramwaj”. To było zazwyczaj w nocy, bo w dzień mógł ktoś wpaść. Wiedzieliśmy o sytuacji we Francji, obliczaliśmy przesunięcia wojsk, liczyliśmy się z ewakuacją obozu.

W obozie był w tym czasie nieład, nie było dyscypliny. Niemcy byli przygnębieni i bardzo się na nas rzucali. Ciągłe pogróżki, bicie. Obiad był czasem o godz. 18.00 zamiast w południe, czasem w ogóle nie, także wieczornych zup nie było. Chleb bardzo rzadko i mało, mówili raz, że piekarnia zbombardowana, [innym] razem że był napad na wóz z chlebem i w ogóle, że chleb jest tylko dla Niemców. Głód był okropny.

Do obozu przybywało bardzo dużo KL-owców z wysiedlonych obozów. Chciano ich wykończyć, nie wolno było zbudować nowego krematorium, a zakopywać przecież nie chcieli.

Nas przeprowadzono do innej części obozu, do [nieczytelne] drewnianych baraków, daleko od szosy; co się działo w obozie, nie mogliśmy już widzieć. Słyszeliśmy tylko krzyki po nocach i widzieliśmy, jak dymiły krematoria w dzień i w nocy.

Mężczyźni, którzy chodzili do lagru po zupę, widzieli, co tam się działo. Więźniom dawano zupę do czapki, by pokazać, że jest mokra, by nie mógł [nieczytelne] brak. Widzieli, jak przychodziły transporty, jak [nieczytelne] trupów i bito. Była mniejsza załoga Niemców, bo wysłano ich na front. Przychodzili starzy i kaleki. Więźniowie wykorzystywali to i chodzili kraść do kuchni, np. brukiew i kartofle, które leżały przed kuchnią. W łaźniach palono ogień w piecach i w wiadrach gotowano. Brukiew jadło się na surowo. Jak złapali kogoś, kto kradł – bardzo bili, a KL-owców wieszali. W naszym obozie dwóch chłopców tak zbili, że dwa tygodnie nie mogli chodzić.

Pewnego razu do obozu przyszła komisja z Berlina (delegat [nieczytelne]) i powiedział, że mamy wyjechać. Po dwóch tygodniach w nocy był rozkaz, że wszyscy Niemcy zdolni do chodzenia mają opuścić lager. Zostało tylko kilku chorych. Myśmy się strasznie bali, specjalnie ja i mama, bo ja byłem chory i siostra gorączkowała, to co będzie z tą ewakuacją.

Za kilka dni ewakuowano obóz węgierski i holenderski. Ja już trochę wyzdrowiałem, na drugi dzień jak byłem bez gorączki, przyszedł rozkaz ewakuacji. Do stacji było siedem kilometrów, wszyscy moi koledzy poszli, ja nie mogłem. W obozie zostało ok. 40 osób. Po paru dniach kazano wszystkim opuścić lager, tych co nie mogli pójść, wyniesiono. Na szosie czekaliśmy na auta. Siedzieliśmy całą noc. Kiedy auta przyjechały, wszyscy zaczęli się pchać, mnie jakiś KL rzucił na auto. Mój kuzyn miał chorą nogę i nie mógł wejść na auto. Został na szosie i jeszcze kilku zostało. Kilku KL-owócw i KL-owczyń zmieszało się z naszą grupą, u nas się przebrali. KL cały został. Na szosie bardzo ciemno. Jakeśmy jechali z lagru, widać było tylko lasy, cały obóz był nimi otoczony. Zawieźli nas do Celle. Cały dzień staliśmy. W nocy przydzielono dla nas jeden wagon. Było nas 46.

Mój kuzyn leżał przy drodze, przyszedł SS-man i kopał go, żeby wstał. Ale on nie mógł. Przyłożył mu rewolwer, jak widział, że mimo to nie wstaje, kazał dwóm położyć go na ostatnie auto. Resztę chorych też i oni pojechali razem z nami.

W wagonie było bardzo ciasno. Nie można było się położyć. Mój kuzyn musiał mieć wyprostowaną nogę (flegmona), ale ciągle ktoś go szturchał i tarmosił za nogę. Nie wytrzymał podróży i w dzień oswobodzenia umarł.

W pociągu były straszne wszy. Ciągle były bombardowania. Dziękowaliśmy Bogu za każdy dzień, który udało się nam przeżyć, bo jak były bombardowania, to nie dali nam pójść do bunkrów, tylko musieliśmy leżeć na polu koło wagonów, samoloty leciały całkiem nisko i strzelali z karabinów maszynowych. Przyjechaliśmy na zaminowane pole. Były druty elektryczne i napisy z trupimi czaszkami. Mama była strasznie słaba, już nie wychodziła z wagonu. Zjedliśmy ostatni kawałek chleba. Do wsi nie można było chodzić, bo Unterscharführer stał na wagonie i strzelał. W wagonie nie było już ciasno, bo dużo ludzi wymarło, w naszym wagonie sześć lub siedem [trupów]. Kronstein ze Lwowa, Arjech [Arie] Szenker z Oświęcimia i paru Słowaków.

Na tym polu byliśmy dwa dni, wreszcie ruszyliśmy. Po paru godzinach pociąg stanął. Maszynista powiedział, że Sowieci wysadzili most. Unterscharführer biegał jak wściekły, bił na wszystkie strony.

Tego samego dnia dowiedzieliśmy się, że siedem kilometrów od pociągu Niemcy złapali sześciu czy siedmiu ludzi z rosyjskich patroli i zastrzelili. Całą noc była strzelanina. Wywiesiliśmy na wagonie białe flagi. Strasznie się cieszyliśmy, wiedzieliśmy, że jesteśmy już oswobodzeni. Nikt nie spał. Rano widziałem, jak żołnierz przyniósł Unterscharführerowi teczkę i razem poszli do lasu. Potem żołnierz wrócił. Unterscharführera złapano.

Dwóch Rosjan przyszło do nas do wagonów. Serdecznie ich witaliśmy. Naprzód ja poszedłem do miasta Trabitz i przyniosłem cukier i inne dobre rzeczy. W mieście było nam bardzo dobrze. Ale potem wybuchła epidemia tyfusu plamistego, mama i ja zachorowaliśmy. Mamę wzięli do szpitala. Rosjanie dawali nam, co się chciało, mojej kuzynce dali zegarek. Cały dzień się z nimi wałęsałem. Byliśmy tam cztery tygodnie. Było nam tam lepiej niż teraz w Krakowie.