ADAM HOLENDER

Sierżant Adam Holender

W dniu 1 grudnia 1939 roku uciekłem z Warszawy przed prześladowaniem i znęcaniem się nad Żydami. Pozostawiłem matkę, czternastoletnią córkę, żonę oraz całą rodzinę.

10 grudnia przybyłem do Lwowa i do 14 stycznia roku 1940 – gdy zostałem zatrzymany – żyłem z gotówki. Tego dnia, gdy byłem w kawiarni „Teatralnej” jedząc śniadanie, zajechały dwa auta z milicją i NKWD. Obstawiając uprzednio wejścia i wyjścia, zaczęli sprawdzać dokumenty. Spośród przeszło 150 osób zabrali z tego lokalu 92 osoby, wśród nich i ja się znajdowałem. Wzięto nas wszystkich na posterunek milicji, skąd nazajutrz rano 23 osoby wraz ze mną zawieziono do NKWD. Co się stało z resztą ludzi pozostałych na milicji, nie wiem. W NKWD trzymano nas do 11.00 w nocy bez jedzenia. I tu się zaczęły nasze udręki. Pojedynczo wzywano nas do gabinetów, każdego do innego, i tak się rozpoczęło wstępne śledztwo.

Należało na samym wstępie opisać curriculum vitae i podpisać, a potem zaczęli mnie bić, mówiąc, że wszystko, co mówiłem jest kłamstwem i oszustwem, że oni mają pismo (które mi pokazano, lecz nie dano mi czytać, i jakąś fotografię mężczyzny, którego po raz pierwszy w życiu widziałem na oczy), mówiąc mi, że nieprawdą jest, co zeznałem, że jestem przebranym oficerem, że mają dane na to. Oświadczyłem, że nie. Wówczas mnie zaczęto bić, aż upadłem na ziemię pokrwawiony; otworzyli drzwi i wyrzucono mnie na korytarz, a stąd do jakiegoś pokoju, gdzie siedziałem sam jeden. Na korytarzu nikogo już nie było, z pokoju tego, wezwano mnie znów o jakiejś 2.00 w nocy. Podczas siedzenia mego w pokoju słyszałem dochodzące z różnych stron krzyki (widać były to krzyki moich towarzyszy, z którymi mnie przyprowadzono razem), w pewnym momencie drzwi się otwarły i znów mnie wezwano do poprzedniego pokoju przepraszając mnie, że była to omyłka co do mnie, ale natomiast mają niezbite dowody (które mi pokażą), że jestem szpiegiem, że mnie gestapo tu przysłało i jakie zadanie mi dali, żebym mówił prawdę, gdyż na podstawie ich dowodów mnie rozstrzelają. Odpowiedziałem, że jestem Żydem i uciekłem przed gestapo z Warszawy, pozostawiając całą rodzinę. Mówiłem im to ze spazmatycznym płaczem. Uderzono mnie jeszcze raz i powiedziano: „my ci to udowodnimy i dokażemy”, i wyrzucono [mnie] jak psa z gabinetu znów do tego samego pokoju. Tam siedział jakiś pan, który mnie spytał po polsku, skąd pochodzę. Prosiłem, aby do mnie nie mówił, gdyż jestem silnie podniecony. On mówił, że jego również bili, lecz to nie był człowiek z tych, z którymi mnie przyprowadzono. W tym momencie otwarły się drzwi i mnie wezwano, sprowadzając na dół do oczekującego auta, w którym nas było kilkanaście osób, lecz nie tych, których przyprowadzono, i odwieziono do Brygidek. W Brygidkach siedziałem w celi nr 45. Byli tam ludzie różni, około 40 osób, szczegółowo sobie nie przypominam. Siedziałem do 30 marca 1940 roku, [tego dnia zostałem przewieziony] ze Lwowa na dworzec Podzamcze, załadowano nas w pociąg towarowy po 36 osób do wagonu i na drugi dzień wyruszyliśmy w podróż. Na drogę dali nam suchy chleb, kawałek cukru i wodę. W połowie kwietnia przywieziono nas do Chersonia i tam nas wszystkich poddali szczegółowej rewizji, wykąpali i rozlokowali po celach. Siedziałem w celi, gdzie były 254 osoby. W tym też więzieniu odbywało się dalsze śledztwo. Z końcem lipca 1940 roku wezwano nas wszystkich, odczytano wyroki od trzech do dziesięciu lat, również załadowano do wagonów i wysłano do Kotłasu, tam był punkt zborny. Po posegregowaniu po raz wtóry wysłano do Uchty, a stamtąd już do tzw. sławetnych łagierów. Zostałem przydzielony na jedną z kolonii. Pracowałem przy ziemnych robotach i po ośmiu dniach zachorowałem na krwawą dyzenterię, zresztą 90 proc. osób chorowało na tę chorobę. Dawano po 500 gramów chleba dziennie i trochę zupy i to bardzo słonej i rzadkiej, więc nic dziwnego, że wszyscy chorowali. Wysłano mnie do szpitala, gdzie mnie leczono około dwóch miesięcy, a potem pozostawiono w szpitalu do pracy w aptece i tam pracowałem do mego zwolnienia.

Wielu ludzi umarło w tym szpitalu, lecz nazwisko tylko jednego sobie przypominam, gdyż znałem go z Warszawy, był to obywatel Warszawy Henryk Kuze zam. przy ul. Nowolipie 58 dom własny, były podporucznik żandarmerii, a w ostatnich latach właściciel domu towarowego pod firmą „Kuzean” przy ul. Długiej 50.

Wszystko to, co zapamiętać mogłem, opisałem.

M.p., 9 marca 1943 r.