JÓZEF WASILEWSKI

Warszawa, 19 listopada 1945 r. Sędzia śledczy Alicja Germasz przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi sędzia odebrała od niego przysięgę, po czym świadek zeznał, co następuje:

Józef Wasilewski, syn Bolesława i Feliksy, ur. 1 lutego 1904 r. w Warszawie, zamieszkały w Wawrze, ul. Sportowa 3, technik budowlany, wyznanie rzymskokatolickie, obywatelstwo polskie, niekarany.

Od roku 1929 zamieszkiwałem w Wawrze we własnym domu. W nocy z 26 na 27 grudnia 1939 około 12.00, kiedy już położyłem się spać, usłyszałem gwałtowne dobijanie się do drzwi domu. Otworzyła moja siostra. Wpadło z hałasem trzech mundurowych z rozpylaczami w ręku, zdaje mi się, że byli to żandarmi. Powiedzieli, że przychodzą po mężczyzn znajdujących się w mieszkaniu.

Z jakiego powodu, oczywiście nie podali.

Zachowując się brutalnie, zrewidowali całe mieszkanie w poszukiwaniu mężczyzn. Mnie się kazali szybko ubrać. Jeden z nich został w pokoju moim z karabinem i pilnował mnie przy ubieraniu. Inni poszli do pokojów, gdzie mieszkali moi lokatorzy, Stanisław Ojżyński i Kowalewski. Wszystkim nam kazali się jak najprędzej ubrać i wyprowadzili nas z domu, karabiny mieli cały czas skierowane do nas. Prowadzili nas do komendantury policji do Anina. W dalszym ciągu nie wiedzieliśmy, o co chodzi.

Przed budynkiem komendantury (cała ulica była obstawiona przez żandarmerię) przeprowadzono rewizję osobistą w poszukiwaniu broni. Było tam już kilkunastu mężczyzn. Ustawiono nas wszystkich w trzech rzędach po przeciwległej stronie ulicy, twarzą do znajdującego się tam płotu. Staliśmy tam około dwu godzin, coraz to sprowadzano nowych mężczyzn i ustawiano szeregach. Nie wolno nam było się obrócić, gdy któryś z nas się poruszył, natychmiast go bito kolbą karabinu lub rewolwerem. Następnie po dziesięciu nas stamtąd zabierano. Gdy przyszła kolej na moją dziesiątkę, zaprowadzili nas na podwórze komendantury. Tam było zupełnie ciemno i nic nie widziałem, słyszałem tylko głosy i śmiech Niemców oraz jęk Polaków.

Odgłosy te dochodziły od strony budynku. Z podwórza zabierano nas trójkami. Wchodziliśmy schodami obstawionymi z dwóch stron szeregiem żandarmów do korytarza. Tam przy drzwiach prowadzących do pokoju stał żandarm. Do pokoju wpuszczano nas pojedynczo. Odbywało się to w sposób następujący: żandarm stojący przy drzwiach brał każdego z nas za kołnierz i wrzucał do pokoju. W pokoju przy drzwiach stał drugi żandarm, który każdemu podstawiał nogę, widziałem przy wprowadzaniu moich poprzedników, że każdy się przewracał. Ja uniknąłem upadku i tylko się potknąłem. W tym momencie zostałem kopnięty silnie przez tegoż żandarma w podbrzusze, tak że pochyliłem się nisko. Odniosłem wrażenie, że chodziło tu o swojego rodzaju ukłon przy wejściu do pokoju. Gdy podniosłem głowę zobaczyłem kilkunastu żandarmów czy gestapowców, nie umiem tego określić, wszyscy byli umundurowani.

Protokół odczytano. Na tym protokół przerwano.

22 listopada 1945r. w Warszawie sędzia śledczy Alicja Germasz przesłuchała w dalszym ciągu w charakterze świadka Józefa Wasilewskiego (znany w sprawie), który zeznał co następuje:

Nadmieniam, że gdy czekałem w korytarzu na moją kolej wejścia na badanie, widziałem jak poprzednik mój po wyjściu z pokoju i zbliżeniu się z powrotem do schodów został przez stojących tam żandarmów zepchnięty tak, że ze schodów spadł aż na sam dół.

Gdy znalazłem się w pokoju badania, wezwano mnie do bocznego stołu, przy którym siedział mundurowy Niemiec i po polsku zapytał mnie o nazwisko, rok urodzenia i zajęcie. Po tym kazano mi wyjść z pokoju. Gdy zbliżyłem się do schodów, zostałem tak jak inni pokopany przez żandarmów i znalazłem się na dole schodów w pozycji leżącej, bez czapki. Gdy podniosłem się, podszedłem do grupy mężczyzn stojących pod murem. Wielu z nich było pokrwawionych, bez czapek, niektórzy bez palt. Tam czekaliśmy, aż wszyscy wrócą z badania.

Nikt z nas wiedział, dlaczego nas zatrzymano.

Półkolem otaczali nas żandarmi z rozpylaczami. W pewnej chwili zszedł jeden z Niemców, których widziałem w pokoju badań i odczytał nam wyrok w języku niemieckim, a potem polskim treści następującej: „W dniu dzisiejszym na szosie w Wawrze zostało zabitych dwu żołnierzy niemieckich, sprawców nie ujęto. Za to wy wszyscy zostajecie skazani przez sąd wojenny na karę śmierci przez rozstrzelanie”.

Czy i przez kogo był ten wyrok podpisany, nie wiem.

Po odczytaniu wyroku niektórzy mężczyźni zaczęli prosić tego Niemca, zwracając się do niego „panie majorze”, by darował nam życie, a my sprawców odnajdziemy. Było to bezskuteczne. Zaraz zaczęli nas ustawiać dwójkami i żandarmi wyprowadzali po dziesięć dwójek na ulicę. Ja byłem w piątej dziesiątce, gdy mnie wyprowadzono, zostało jeszcze kilkanaście osób. Wtedy dopiero mogłem się zorientować, że było nas sto kilkanaście osób. Pośród nas było kilku kilkunastoletnich chłopców i kilku starych zupełnie mężczyzn jak na przykład Godziszewski z Anina, który miał około 60 lat. Dwudziestkę naszą przeprowadzono tunelem kolejowym, następnie przez budynek stacji Wawer oraz dalej ulicami Wawra, koło kawiarni. Na budynku kawiarni zobaczyłem powieszonego mężczyznę, wisiał on na linie przywiązanej do komina.

Dalej ulicami wyprowadzono nas na pole, cały czas eskortowali nas żandarmi z karabinami nastawionymi w naszym kierunku. Na polu tym zobaczyłem leżące na ziemi trupy mężczyzn w liczbie około 80 oraz ustawionych szeregiem żandarmów z rozpylaczami gotowymi do strzału. Nas ustawiono szeregiem, twarzami do znajdującego się tam parkanu. Żandarmi stali o jakieś trzy kroki za nami. Padła komenda „klęknąć” po polsku i w tej chwili rozbrzmiała salwa. Ja padłem od razu na ziemię, poczułem parę ukłuć w plecy i dostałem krwotoku z ust, przytomności jednak nie straciłem. Po chwili usłyszałem z tyłu od lewej strony zbliżające się kroki i pojedyncze strzały. Zatamowałem oddech w piersiach, by nie spostrzeżono, że żyję, zdałem sobie sprawę, że dobijają postrzelonych. Przeszli koło mnie.

W jakiś czas potem udało mi się wstać, żandarmów nie było widać, koło mnie leżeli zabici. Dodaję, że zanim wstałem, słyszałem jeszcze raz salwę, jak sądzę strzelano do następnej, sprowadzonej po mojej partii. Udałem się do domu mego znajomego w Wawrze, gdzie otrzymałem od razu pomoc lekarską, następnie sprowadzono karetkę pogotowia prywatnego i przewieziono mnie do Warszawy do Szpitala Dzieciątka Jezus. W szpitalu przebywałem do 21 stycznia 1940. (Świadek okazuje zaświadczenie Szpitala Dzieciątka Jezus z 13 kwietnia 1945 nr 122/45 oraz zaświadczenie dr. Zbigniewa Skotnickiego z 18 kwietnia 1945 i kartę wypisową ze Szpitala Dzieciątka Jezus z dnia 21 stycznia 1940 r. nr 3717139/40, z których wynika, że Józef Wasilewski był leczony w szpitalu w okresie od 27 grudnia 1939 do 21 stycznia 1940 roku z powodu ran postrzałowych).

Szpital musiałem opuścić w związku z otrzymaniem wiadomości, że Niemcy mnie poszukują, z powodu uratowania się mojego podczas egzekucji w Wawrze. Od tej pory przez cały czas okupacji niemieckiej musiałem się ukrywać.

Wiem od dr. Skotnickiego, że był on aresztowany przez Niemców w związku z leczeniem mnie.

Dodaję, że pierwszą pomoc lekarską otrzymałem od dr. Krasockiego zamieszkującego wówczas w Wawrze.

Protokół odczytano.