CEZARY MAKAREWICZ

St. wachmistrz Cezary Makarewicz, 5 baon czołgów (1 pułk ułanów).

W roku 1939 po walkach dziennych pod Kockiem, w nocy z 5 na 6 października, Niemcy częściowo rozbili 3 pułk strzelców konnych, w którym służyłem jako podoficer zawodowy na stanowisku dowódcy plutonu, a częściowo okrążyli i wzięli go do niewoli. Udało się nam, kilku żołnierzom wraz zastępcą dowódcy pułku podpułkownikiem Stefanem Platonoffem, z bronią i ze sztandarem pułkowym zbiec i tak błąkaliśmy do 15 października, w którym to dniu schowaliśmy broń i sztandar. Potem wróciłem do domu z tym zamiarem, by dostać się do armii polskiej, która wówczas formowała się we Francji. Co też uczyniłem.

21 listopada 1939 ruszyliśmy do granicy polsko-węgierskiej pociągiem przez Baranowicze, Lwów, do Stanisławowa, a stąd autobusem do Nadwórnej i do granicy piechotą. Szło nas trzech, to jest ja, st. wachmistrz Józef Dzięciołowski (obecnie 18 baon strzelców) i plutonowy Ignacy Kopacz. Ten ostatni zagubił się nam w nocy, pozostało nas dwóch. Podróż była ciężka, gdyż droga była nam nieznana, a kompas i mapa, którą posługiwaliśmy się, pozostała u plut. Kopacza, który zagubił się, a śnieg pokrył wszystko, tak że nie było znać, gdzie jest ścieżka lub droga. W taki sposób pobłądziliśmy. 29 listopada napotkaliśmy tamtejszego mieszkańca narodowości ukraińskiej, który nam proponował, że przeprowadzi przez granicę za 200 zł. Po wpłaceniu mu 200 zł za przeprowadzenie i 50, by dał nam coś do jedzenia, zaprowadził on nas do pustej chaty, byśmy tam się skryli do zmroku, a wówczas nas poprowadzi. Sam zaś poszedł niby coś kupić do jedzenia. Ja w międzyczasie ściągnąłem buty, aby je trochę przesuszyć, ponieważ było bardzo mokro, bo padał śnieg.

Tymczasem nasz przewodnik dostarczył nam na posiłek zamiast chleba dwóch sowieckich młodszych lejtnantów ze straży granicznej, którzy stanęli w drzwiach i otworzyli ogień z rewolwerów w naszym kierunku, z wrzaskiem: Ruki wwierch, wychadi polskaja swołocz! Ja byłem wówczas boso, ponieważ przesuszałem buty. Nie dając nam pochylić się [sic], tak nas wypędzili i gnali w kierunku strażnicy. Z tej miejscowości, gdzie na nas napadli, do strażnicy były cztery kilometry. Przez całą tą drogę pędzili mnie boso po błocie ze śniegiem i kazali nam trzymać ręce do góry, a za nami syn sprzedawcy naszego niósł moje buty.

Gdy przyprowadzili nas na strażnicę w Rafajłowej, wówczas rozpoczęli dochodzenie przeciwko nam. Dochodzenie, prowadzone metodą dziką, bandycko-sowiecką, kopiąc nas, nie zwracając uwagi na żadne części ciała. Gowory, kuda uszoł? Polskaja swołocz! W bandu Sikorskogo! Bić się s Krasnoj Armiej. Po spisaniu protokołu wrzucili nas do piwnicy, która była pod domem leśniczego. Piwnica miała wymiary osiem na sześć metrów, była wybrukowana kamieniem łupanym. Było tam już 37 osób takich jak my, po dwóch dniach liczba wzrosła do 67 osób.

Do spania układaliśmy się na tych ostrych kamieniach, wciskając się jeden obok drugiego, bo położyć się miejsca nie było. Siedem osób siedziało zawsze na schodach przez całą noc, do tego stało jedno wiadro do załatwiania potrzeb naturalnych. W nocy, jeżeli ktoś chciał dostać się do tego wiadra, to musiał przełazić na czworakach po głowach innym, a [jak już] dostał się do wiadra, to musiał obudzić tego, koło którego ono stało, aby podniósł się, by go nie obryzgać. Reżyserem tego był lejtnant Rybakow. Gdy wchodził do piwnicy kogoś wywołać na przesłuchanie, to trzymał pistolet w ręku i krzyczał: Łażyś, ruki wwierch!, sam zaś pistolet trzymał skierowany ku nam i wywoływał, kogo mu było potrzeba. Dopiero po jego wyjściu z piwnicy i zamknięciu drzwi wolno nam było na nowo podnieść się.

Na strawę mieliśmy cztery wiadra dziesięciolitrowe, w których przynosiliśmy z kuchni zupę, a czasem [zanim] przynieśliśmy, to z każdego wiadra litr wylało się, bo do kuchni było kilometr drogi, do tego ślisko i po górach. Na 67 osób było 36 litrów zupy. Mieliśmy cztery talerze, z których po kolei jedliśmy, a łyżki żadnej. Co prawda zbyteczne były łyżki, bo zupa była rzadka, to i tak wypiło się. Do zupy dawali bułkę chleba dwukilogramową na 12 ludzi. Taki posiłek dawali dwa razy dziennie, o godzinie 11 i 16.

Siedzieliśmy w tej piwnicy przez 14 dni, a niektórzy 21. Następnie przewieźli nas do Nadwórnej i tak samo do piwnicy wpakowali. Tam jeszcze pogorszyło się, a to dlatego, że już umyć się nie było gdzie i napadli na nas wszy. W Nadwórnej byliśmy przez dziewięć dni, następnie wywieźli nas do Stanisławowa, tam tylko trzy dni [byliśmy] i załadowali do pociągu. Władowali nas do wagonu dziesięciotonowego 48 ludzi, tak samo o spaniu mowy nie było. Po pierwsze, że ciasno, a po drugie piec był, a opału żadnego nie dawali, a to byli silne mrozy, bo od 26 grudnia do 1 stycznia nasza podróż trwała ze Stanisławowa do Odessy. Jeść dawali przez całą podróż jedną bułkę dwukilogramową na siedem osób i kawałek ryby, która była bardzo słona. Po takim jedzeniu, mimo że był głodny, ale nadzwyczajne było pragnienie. Gdy zwracaliśmy się z prośbą, by podali wody, to nam obiecywali, że na następnej stacji, bo na tej nie ma wody. A gdy przybyliśmy do następnej stacji i znowuż upominaliśmy się, wówczas właził do wagonu Sowiet wartownik i kolbą tego, który prosił o wodę. I tak do tej stacji zawsze trwała podróż przez dwie doby, zaczym dali jedno wiadro na 48 osób.

Po przywiezieniu nas w więzienne mury w Odessie, zaprowadzili do łaźni, gdzie trochę oczyściliśmy się od brudów i zawszenia, następnie pozamykali po siedem osób do jednej celi. Cela miała wymiary 3,6 metra długości i 2 metry szerokości (wymierzyliśmy to zapałką, licząc 5 cm zapałki).

W takiej celi stały trzy łóżka żelazne i jedna mała szafka na talerze. Łóżka kute ze sztab żelaznych szerokości 67 cm, w których trzeba było spać po dwóch, a siódmy na posadzce. W jaki sposób zmieścić dwóch do tak wąskiego łóżka, w dodatku dość głębokiego? Musieliśmy układać się w ten sposób, że jeden w jednym kierunku głową, a drugi w drugim kierunku. Czyli w jednym łóżku była w jednym miejscu jednego głowa, a drugiego nogi razem i spać trzeba było na baczność przez całą noc, bo w żaden sposób nie było można podkurczyć nóg, ponieważ – jak nadmieniłem – łóżka były głębokie i brzegi miały ostre. Jeżeli jeden chciał obrócić się na drugi bok, to musiał obudzić i drugiego, dopiero razem wstali i na nowo na drugi bok układali się. Sienniki były wypchane prawdopodobnie pięć lat temu, ponieważ była tam sama sieczka z kurzem zmieszana, no i bardzo cieniutkie. A spód łóżka tak samo był kuty ze sztab żelaznych, które były przykute jedna od drugiej około 30 cm i przez te cieniutkie sienniki bardzo właziły w żebra. Jeszcze najlepiej miał ten siódmy, który spał na posadzce asfaltowej, chociaż było mu zimno, bo pod bok nic nie miał oprócz swej marynarki i kurtki, ale za to nie było tak twardo.

Spaliśmy tak od 1 stycznia do 23 marca 1940 roku. Tego dnia przybył nowy transport takich jak my ze Lwowa, wówczas jeszcze pięć osób nam dodali do celi, już nas było 12 osób. Wtedy kazali nam łóżka wyrzucić i spaliśmy wszyscy na posadzce, ale też nie było luźniej.

Wyżywienie było niejednakowe, bo nieraz dawali nawet 10 lub 11 kartofli w łupinie na 12 ludzi i do tego pół ogórka kwaszonego, w tym było jeszcze parę zgniłych, tak że na każdego wypadało po pół kartofla. Jedynie co, chleb tylko dawali jednakowo 600 gramów, ale za to zupa to sama woda i bez żadnego tłuszczu, a od czasu do czasu po parę rybek drobniutkich zwanych ciulka [тюљка].

Najgorzej było z tytoniem, bo prawie go nie dawali, a jak kiedy raz na dwa tygodnie dali, to najwyżej na pięć lub sześć papierosów na 12 ludzi. Więc nieraz [ktoś] oddawał ostatnią porcję chleba za dwa papierosy, bo ich więźniowie (sowieckie) mieli trochę tytoniu. Ale w jaki sposób trzeba było tą zamianę przeprowadzić, przecież oni w innej celi siedzieli, a my w innej? Trzeba było rozpleść skarpetkę na nici i z tego zrobić sznurek, dopiero do tego sznurka uwiązać porcję chleba i wrzucić przez kraty od okna swej celi do okna tej celi, gdzie siedzą ruskie, a stamtąd dopiero na tym samym sznurku dostał papierosy. Taka zamiana była bardzo ryzykowna, bo nieraz sznurek urwie się i chleb upadnie na ziemię, wówczas nie ma ani chleba, ani papierosa. Albo jeszcze gorzej, jak zobaczył wartownik taką zamianę, wówczas zabierał chleb, a tego, kto ten chleb posyłał, pakował na pięć dni do izolatora, gdzie dawali tylko raz dziennie 300 gramów chleba i szklankę wody i przez pięć dni nie wiedział, kiedy jest noc, a kiedy dzień, ponieważ i tak było ciemno. Z tego jedyna była rada, wyciągali z sienników sieczkę i, gdy wychodziliśmy do ubikacji, to tam w koszu od śmieci szukali kawałka gazety i z tego robili papierosy i tak dymili.

Siedzieliśmy w tych warunkach od 1 stycznia do 5 września 1940. W międzyczasie każdej nocy kogoś z celi budzili i prowadzili na przesłuchanie. 5 września dali mi wyrok pięć lat robót w obozach pracy na Północy. Od 5 września do 19 października trwała moja podróż z więzienia do obozu pracy. Początkowo jechaliśmy pociągiem, a po dojechaniu do północnej Dźwiny władowali nas na barki. Jeść dawali tak jak i w podróży do Odessy, jeszcze nawet z tego bolszewiccy prowiantowi okradali nas. Pewnego razu jeden z więźniów – nie pamiętam nazwiska – na barce upomniał się o całą rację, która nam się należy. Za to go związali: ręce w tył i położyli go na pokładzie, by tak leżał na piersiach nieruchomo przez cały dzień, nad nim stał wartownik. A wówczas już było zimno, bo to była druga dekada października, no i na Północy. Gdy go zwolnili, to był zupełnie siny już.

Po przybyciu do obozu następnego dnia wypędzili nas do roboty i kazali już wyrabiać normy. Normy te były dla nas bardzo wysokie, ja osobiście, gdybym z największą chęcią chciał ich normę wykonać, to nawet przez dwa dni jednodniowej bym nie wykonał. A gdy nie wykonał normy, to początkowo dawali tylko pierwszy kocioł. Na pierwszy kocioł dawali rano 500 gramów chleba i pół litra rzadkiej owsianej zupy, wieczorem ta sama zupa, do tego 50 gramów ryby słonej. Czyli całe dzienne wyżywienie składało się z 500 gramów chleba, litra zupy owsianej i 50 gramów ryby. A następnie po paru tygodniach, jeżeli nie wykonał normy, to samo utrzymanie dawali, pierwszy kocioł, i do tego zaraz po powrocie z roboty, mokrego po całodziennej pracy w śniegu, sadzali do izolatora, gdzie było bardzo zimno, tak że spać tam było niemożliwe, bo człowiek zupełnie zamarzłby. Trzeba było całą noc biegać i rozgrzewać się. Po takiej nocy trzeba było nadal pracować i normę wyrabiać. Co prawda, niewiele lepiej było w barakach, bo tak samo było zimno, brud i wszy.

Po powrocie z pracy wieczorem każdy zdejmował koszulę i pchał się do lampy, co była tylko jedna w baraku na 90 ludzi, by urządzić polowanie w koszuli, gdzie gnieździły się nieraz setki „zwierzątek”.

Po takiej pracy, przy tym wyżywieniu i takiej higienie zaczęli ludzie słabnąć i puchnąć, do tego jeszcze panowała cynga z powodu braku witamin – puchli nogi, wypadali zęby. Kto na taką chorobę chorował, lekarz zapisywał, aby dostawał chory „cyngolne”, które robili z surowych kartofli, do tego zgniłej kapusty dodawali, razem rozmieszali i tak człowiekowi dawali to jeść. W każdym państwie na kuli ziemskiej świnia tego nie jadłaby, a tam jeszcze płacili po trzy ruble za porcję, aby tylko odstąpił jeden drugiemu.

Ja zachorowałem na cyngę, nogi mi popuchli do tego stopnia, że spodni włożyć nie mogłem, wówczas odwieźli mnie do szpitala, gdzie [ja] leżał trzy tygodnie, zanim trochę podleczył się. Po wypisaniu mnie ze szpitala przyznali jako należącego do słab komandy 2, to znaczy, że całkowicie nie nadaję się do prac fizycznych. Ale, mimo że nie nadawałem się do prac fizycznych, to jednak mnie przydzielili jako pomocnika robić trumny dla naszych nieboszczyków. Trumny robiliśmy ze zrzynów (opołków) albo rozbijali skrzynki, co przywozili ryby, i z tych desek sztukowali te trumny. Z takiej trumny kura wyleciałaby przez dziury, bo tylko nazwa była, że to trumna. Następnie, jak poprawiłem się trochę, to znowuż kazali robić klepki na beczki.

Na normę dzienną trzeba było początkowo wyrobić 140 sztuk po 90 cm długości, a potem podwyższyli normę do 180 sztuk. Ja nigdy nie zrobiłem więcej jak 70 sztuk dziennie. Nie tylko ja nie mogłem tej ich przeklętej normy wykonać, ale takich było trzy czwarte, tych, co nie mogli wykonać. A ci, którzy całą swą siłę wkładali, by wykonać normę, to w pierwszej kolejce poszli na tamten świat. Nawet gdyby był najsilniejszy człowiek, to w tamtych warunkach można było wykonać normę przez tydzień, a najdłużej przez dwa tygodnie. Później osłabł i zupełnie robić nie mógł, wówczas dopiero takiego co noc do karceru pakowali, bo uważali go za markieranda, bo mówili: jak chciał, to wyrabiał, a teraz nie chce, to i nie robi.

Jakże można było mieć siłę przy takim wyżywieniu? Oto podaję jeden z wypadków: jadłem swoją porcję ryby i dokładnie obrałem z ości, nie tylko obrałem, ale i wylizałem je i rzuciłem. To sąsiad, który to widział, podniósł tą ość i na nowo on zaczął lizać. Podobnych wypadków było bardzo dużo, co dzień. Na przykład chodzili po śmietnikach koło kuchni, szukali, żeby gdzie kawałek głowy od ryby znaleźć. Przez to było moc śmiertelności, nie było takiego dnia, żeby kto z naszych nie umarł, a bardzo często dwóch dziennie albo i trzech.

Dokładnie wszystkie dane to o jednym wiem, bo od początku razem siedzieliśmy. To jest Jan Perekładowski, kadet pierwszego korpusu kadetów, syn oficera z 6 pułku strzelców konnych w Żółkwi; zmarł 12 maja 1941 roku w szpitalu Tobyś.

Niżej wymienionych dokładnych danych nie znam, tylko pamiętam ich nazwiska, wiem dokładnie, że zmarli.


1. Łusy, obok mnie leżał i przy mnie skonał, ze Lwowa;
2. Szydłowski spod Grodna;
3. Czyżewski spod Grodna;
4. Czypulonek z Wileńszczyzny.