WANDA ODOLSKA

Warszawa, 11 czerwca 1946 r. Sędzia Antoni Knoll, działając jako członek Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, przesłuchał niżej wymienioną osobę, która zeznała, co następuje:

Nazywam się Wanda Odolska, córka Tadeusza i Anny, małżonków Skrzypiciel, urodzona 5 czerwca 1909 r. w Połtawie, dziennikarka, wyznanie ewangelicko-reformowane, zamieszkała w Warszawie, ul. Grochowska 277 m. 23, zamężna, niekarana.

W pierwszych dniach sierpnia 1944 roku z domów palonych przez Niemców ludność została wypędzona na ulicę. Po odłączeniu mężczyzn, kobiety pędzono w aleję Szucha, do gmachu gestapo. Stwierdzam, jako przebywająca w gestapo od 5 sierpnia, godz. 10.00 rano do 6 sierpnia, godz. 12.00 w południe, że ogólna liczba kobiet w tym czasie przebywających w gestapo wynosiła ok. tysiąca. Doprowadzanie kobiet trwało przez całą dobę, nawet w nocy. Partia „moja” została początkowo ustawiona na rogu Litewskiej i Marszałkowskiej w grupę objętą celownikiem dwóch, stojących na rogach, karabinów maszynowych. Trzymano nas tak około pół godziny. Kobiety spodziewały się masowej egzekucji. Nie doszło do niej przypuszczalnie dlatego, że jakiś zdenerwowany Niemiec przybiegł od strony gestapo, powiedział coś obsłudze karabinów maszynowych i w naszą stronę machnął pejczem.

Wyprowadzeni razem z nami mężczyźni zostali na Marszałkowskiej przed domami 35, 33 i 31. Po stronie przeciwnej, na chodniku, leżeli twarzami do ziemi mężczyźni wypędzeni widocznie wcześniej z innych domów o niższej numeracji. Mężczyźni ci byli bici po głowach kolbami karabinów, walizkami, deskami. To był ostatni widziany przeze mnie obraz mężczyzn z tej grupy, której los dotychczas jest nieznany.

Partia, w której szłam, przez całą drogę do alei Szucha obrabowywana była z zegarków, obrączek, klejnotów, obsypywana wyzwiskami i potrącana. Istniał widocznie zamiar zgładzenia nas, ponieważ własowiec, który wyszarpnął mi z ręki smycz z psem, powiedział: „ – Na co ci pies, cholero, tobie już w ogóle nic nie potrzeba”. Inny własowiec zapytany o los mężczyzn, oświadczył: – „Z wami, jak z wami, ale z tymi bandytami, to my się rozprawimy”. Na istniejący pierwotnie zamiar zgładzenia nas wskazywałoby także kilkakrotne wywoływanie obywatelek posiadających dokumenty zagraniczne i volksdeutschek.

W rezultacie jednak volksdeutschek nie wydzielono spośród nas, co znów mówiłoby o raptownej zmianie zamiaru.

Przed wejściem do gestapo siedziałyśmy na ziemi trzy – cztery godziny. W tym czasie własowcy gdzieś znikli, przed gmach zajechały cztery czołgi, Niemcy zaczęli wyciągać za ręce kobiety. Ustawiono je w dwa szeregi po sześć – osiem przed i za każdym czołgiem. Ponadto około dziesięciu kobiet ustawiono na każdym czołgu. Faktem jest, który stwierdzam kategorycznie, że między ustawione na czołgu kobiety weszli mężczyźni – gestapowcy przebrani za kobiety – w pończochach, w futrach, w paltach, każdy w hełmie, owiniętym szalikiem. Polki służyły za żywą osłonę, przebrani gestapowcy z rewolwerami w ręku pilnowali owych osłon i przeznaczeni byli widocznie na desant wypadowy w razie zdobycia barykady. Ja ocalałam wtedy, gdyż byłam w spodniach, więc nie wzięto mnie. Z akcji wróciły tylko dwa czołgi. Z dwóch spalonych czołgów żadna z kobiet nie wróciła. Po powrocie czołgów z „wyprawy” powiedziano nam: „Dzisiejsza akcja się nie udała, następne jutro” i wprowadzono do dziedzińca gestapo, gdzie spędziłyśmy noc. Przed gmachem leżała kilkupiętrowa góra koksu. Długi dziedziniec z jednej strony, posiadał podziurawiony kulami drewniany ekran, z drugiej strony – strzelnicę. W środku na ziemi stał spalony, zardzewiały karabin maszynowy na trójnogu, obok – dużo łusek. Grunt na dziedzińcu był miękki, czarny, elewacja wypukła. Podwórko wyglądało jakby świeżo przekopane. Przedtem musiał tu być ogród warzywny, na co wskazywał rosnący na brzegu jedyny krzak dyni. Bluszcz na gmachu opalony był do wysokości pierwszego piętra. Z ziemi, z głębokości kilku centymetrów, wygrzebałam kilka guzików blaszanych, gumkę od podwiązek i od szelek, kawałek szczęki z dwoma zębami.

Na drugi dzień, 6 sierpnia o godz. 12.00 ustawiono nas w czwórki i wygłoszono do nas dosłownie następujące przemówienie: „– Nasze posterunki nie będą za wami strzelały do pl. Zbawiciela. Idźcie do swoich bandytów i powiedzcie im, że się z wami dobrze obchodzili”.

Na pytanie, dokąd mamy iść, odpowiedziano: „– Idźcie do cholery! Nasi Niemcy także mogą się żywcem palić, to i wy możecie”. A na pytanie, co się stało z mężczyznami: „– Wrócą, pójdą tylko z nami na robotę”. Mimo zapowiedzi zostałyśmy ostrzelane z tyłu i z boku na odcinku Marszałkowskiej. Strzały padały od ul. Litewskiej i z ruin byłego Ministerstwa Spraw Wojskowych. Strzelano z karabinów maszynowych.

W oknach i drzwiach spalonej apteki Anca (Marszałkowska 21) widziałam męskie głowy, trupy, ułożone warstwami aż pod sufit, zwrócone głowami prostopadle do ulicy. Po mężczyznach wszelki ślad zaginął. Według moich prowizorycznych obliczeń liczba mężczyzn wypędzonych z tej dzielnicy od 1 do 5 sierpnia włącznie wynosić musiała około 20 tysięcy. W grupie tej byli: mąż mój Jan Odolski(lat 39) i ojciec Tadeusz Skrzypiciel (lat 71), obaj zabrani z Marszałkowskiej 33.

Około 10 sierpnia do powstańczego szpitala, róg Mokotowskiej i Jaworzyńskiej – dokąd dotarłam po wypuszczeniu mnie z gestapo – przyszła grupa księży i sześciu mężczyzn cywilnych, wszyscy w nastrojach panicznych. Wypuszczeni zostali z gestapo. Księża wypuszczeni zostali dla względów propagandowych. Nazwiska księży, wziętych z parafii kościoła Zbawiciela tego samego dnia, co moi bliscy, czyli 5 sierpnia :Pogorzelski, Fulde, Cegłowski, Włodarczyk, Długołęcki. Interesowało mnie, dlaczego tych kilku mężczyzn zostało wypuszczonych i co zrobiono z resztą. Jeden był niedołężnym starcem, nazywanym pułkownikiem. Drugi powiedział, że był skoszarowany od lipca, malował ściany gestapo i został zwolniony jako w sposób oczywisty niebiorący udziału w powstaniu. Trzeci – o dziwnie „gestapowskiej” twarzy – cały ubrany w ubranie skórzane, podobno był kreślarzem, zatrudnionym tak samo. Czwarty ogrodnikiem. Piąty – mętna figura – opowiedział, że mężczyzn trzymano w celach podziemnych gestapo, po 160 w jednej, tak że nawet usiąść nie można było i że wyprowadzano ich po jednemu. Każdy musiał trzymać w jednym ręku dokumenty, w drugim kosztowności i pieniądze.

Na zapytanie, jaki im los zgotowano, informator mój machnął ręką bardzo po desperacku. Szóstym był młody lekarz stomatolog, dr. Kałużny, który teraz mieszka w Poznaniu. Zna go blisko sekretarka Polskiego Radia, ul. Aleksandra. Doktor ten zachowywał się według mnie dziwnie i nie chciał nic mówić. Gdy go spotkałam w roku ubiegłym przed lokalem Radia i poprosiłam o wyjaśnienie znanych przez niego niewątpliwie faktów, był bardzo zmieszany i powiedział, że nic nie wie. Na zapytanie, dlaczego został (jako nieliczny wyjątek) zwolniony – powiedział, że uciekł. Ob. Kozierska – na moje długie próby i apele do uczuć społecznych – wyjaśniła, że dr. Kałużny wykazał się przed Niemcami jakąś usługą, którą wyświadczyła im jego matka.

Wiem poza tym, że uratował się – zabrany tego samego dnia z Marszałkowskiej 31 – inż. Plebański, mieszkający do niedawna na ul. Teresy. O Plebańskim mieszkańcy Marszałkowskiej twierdzą, że pozostawał zawsze w bardzo dobrej komitywie z Niemcami, z którymi handlował. Inż. Plebański został podobno zwolniony z gestapo dlatego, że poznał go w alei Szucha niemiecki szofer, który woził do majątku inżyniera w Grójcu Niemców na polowanie.

Księża, spośród których Pogorzelski i Długołęcki są obecnie w kościele Zbawiciela – powiedzieli: „żeby kobiety się nie łudziły – wszyscy zginęli”. Ale szczegółów albo nie znali, albo nie chcieli powiedzieć.

Wiem poza tym, że uratował się Marek Korganow, jako Gruzin i nieletni(14 lat). Tego „lepiej traktowanego” cudzoziemca, odłączonego od razu od pozostałej grupy, ojciec jego wyciągnął po kilku miesiącach z Oświęcimia. Matka chłopca, Władysława Korganow, prowadzi pensjonat w Sopocie albo w Gdańsku.

Jeszcze jednym faktem, wartym wzięcia pod uwagę, jest okoliczność, że ostatnie miesiące ujawniły istnienie ciał kilku mężczyzn z tej samej grupy (Marszałkowska 33), które wykopano w alei Piłsudskiego. Na zwłoki natrafiono przypadkowo i poznano po dokumentach ciała Tadeusza i Kazimierza Zaniewskich, Henryka Siwka, Franciszka Zaremby. Podobno zostali zastrzeleni na miejscu, ponieważ usiłowali uciekać na ulicy. Janina Zaniewska, żona i matka zamordowanych, pracuje w dyrekcji kolejowej w Poznaniu.

Faktem, na który pozwalam sobie zwrócić uwagę, jest to, że w oglądanych przeze mnie popiołach w gmachu byłego Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych widziałam wiele drobnych przedmiotów – spalone nożyczki, klamry od pasków, futerały od okularów, blaszane pudełka używane do tytoniu. Przesianie tego popiołu mogłoby dać poważny materiał dowodowy. Mąż mój na przykład miał zakutą na prawym ręku bransoletkę, łańcuch pancerny, żelazo nie mające wartości w sposób tak oczywisty, że nikt mu na pewno tego nie zdejmował. Ja noszę na ręku identyczną bransoletkę. Moja ma 26 ogniwek, męża – zdaje się – 32. Znalezienie tej bransoletki byłoby nie tylko dowodem śmierci mego męża, ale świadczyłoby o śmierci całej grupy.

Przebywająca wraz ze mną w gestapo ob. Krystyna Znatowicz, zamieszkała obecnie przy ul. Marszałkowskiej 4, zdobyła informacje, które na własną rękę stara się uzupełnić, że podobno nasza grupa kobieca tylko dlatego nie została spalona, ponieważ ruszty w GISZ były już zatkane nadmiarem popiołów. I że między obsługą techniczną pieców a gestapo istniał tego dnia, gdyśmy tam były, na ten temat spór. Obsługa pieców już podobno od 4 sierpnia nie paliła ludzi. Ob. Znatowicz natrafiła na ślad instytucji, która jest w posiadaniu materiałów, dowodzących, że tak istotnie było.

Z rozmów z kobietami, które spędzały wraz ze mną dobę (5 – 6 sierpnia)na dziedzińcu gestapo mężczyźni z al. Przyjaciół, z Koszykowej, z Oleandrów, i z przecznic [sic]. Ponieważ palenie mężczyzn w gestapo odbywało się od 1sierpnia, przypuszczam, że do 5 sierpnia spalono ok. 20 tys. ofiar.

W GISZ – zupełnie niezabezpieczone – znajdują się dwie tony popiołów. Wiem dokładnie, że popiół ten jest „szabrowany” bezkarnie kubłami i wypłukiwany wodą w poszukiwaniu złota i zębów. Jednocześnie giną poniewierające się drobne przedmioty.

Składam na ręce ob. prokuratora te fakty, z których ja, aczkolwiek zainteresowana głęboko, nie jestem w stanie zmontować pełnego obrazu – z tego względu, że nie mam żadnego prawa badać ani apelować do wymienionych mężczyzn (zwłaszcza dr. Kałużnego i inż. Plebańskiego) o złożenie wyjaśnień. Zdaję sobie sprawę, że materiał dostarczony przeze mnie stanowić może poważne ślady, o ile zostanie przebadany przez uprawnionych do tego – nie w imię bolesnej ciekawości osobistej, ale w imię prawa.

Upraszam o wezwanie na przesłuchanie mnie i matki mojej, która dzieliła moje losy (Anna Skrzypiciel, Grochowska 277 m. 23), i która zna jako stara mieszkanka domu Marszałkowska 33, wiele nazwisk mężczyzn, którzy zginęli w gestapo, oraz kobiet, które ocalały, i z których każda niewątpliwie zna również jakieś drobne fakty oświetlające sprawę, a także byłego właściciela cukierni przy ul. Marszałkowskiej 31 firmy „Edis” p. Pągowskiego, imienia nie pamiętam.