IRENA WOŹNIAKOWSKA

Protokół przesłuchania świadka w trybie art. 20 przepisów wprowadzających kpk. Dnia 11 grudnia 1945 r., prokurator Specjalnego Sądu Karnego w Krakowie przy ul. Grodzkiej 52, w osobie wiceprokuratora Jana Jasińskiego przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za fałszywe zeznanie i o treści art. 107 kpk, świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Irena Woźniakowska
Data i miejsce urodzenia 20 grudnia 1895 r. w Płocku
Imiona rodziców Stanisław Sarna i Anna Majerczak
Miejsce zamieszkania Kraków, ul. Basztowa 4/4
Zajęcie wdowa po adwokacie, urzędniczka Urzędu Wojewódzkiego
Wyznanie rzymskokatolickie
Stosunek do stron obca

Mąż mój był adwokatem i nieraz bronił Polaków przed niemieckimi sądami w czasie okupacji. W czerwcu 1941 r. gestapo zrobiło w czasie, gdy mąż, śp. Józef Woźniakowski, bronił kogoś w niemieckim sądzie, rewizję w naszym domu. Szukali radia i broni. Gdy po dwu i pół godzinnej rewizji wychodzili z naszego mieszkania, natknęli się na mego męża, który właśnie wrócił z sądu. Chcieli go zabrać ze sobą, ale na moje prośby zgodzili się, by mąż przyszedł na drugi dzień i składał na gestapo zeznania. Na drugi dzień mąż po kilkugodzinnym przesłuchaniu został zwolniony. Opowiadał mi, że na gestapo pokazano mu anonim podpisany przez jakiegoś „Bujańskiego”, [świadczący] iż mąż mój, jego brat, adwokat dr Jan Woźniakowski i dr Marian Cichocki są spiskowcami i że mają radio i broń. Mąż wykazał wtedy bezsensowność tego zarzutu. Mnie potem kilkakrotnie gestapo przesłuchiwało i nachodziło z powodu doniesień o niearyjskie pochodzenie. Mąż jednak potrafił mnie wybronić. W przeddzień św. Jana, 23 czerwca 1941 r. jechaliśmy dorożką z bratem mego męża, adw. Janem Woźniakowskim z paczkami z prezentami imieninowymi do mieszkania brata. Zauważyliśmy, że przed samym naszym domem stał jakiś osobnik. Tej samej nocy ok. godz. 2.30 przyszło dwóch pijanych gestapowców i zabrali mego męża, nic nie mówiąc, za co go biorą. Potem widziałam mego męża tylko raz przez zakratowane okno więzienia na Montelupich. W dniu 24 lipca 1941 r. wywieziono mego męża do Oświęcimia. Na jakie dwa tygodnie przed tym mąż mój miał zajście w niemieckim sądzie z adwokatem, dr. Spohnerem, który stał się RD [reichsdeutschem]. Adwokat ten nie umiał po niemiecku i ośmieszał się jako nowo upieczony VD [volksdeutsch]. Opowiadano mi (m.in. Ukrainiec Semakowski), że po tym zajściu w jakimś lokalu dr Spohn i jego aplikant dr Bernecki po pijanemu wyrazić się mieli, że mego męża wykończą. Wywiadywałam się u różnych ludzi, jak mężowi pomóc. Niejaki Geschäftsberater Wilhelm Krause, gestapowiec, którego nazwiska nie pamiętam i urzędniczka gestapo, której nazwiska również nie pamiętam, opowiadali mi, że doniesienie jest wyjątkowo zjadliwie napisane na mego męża i że na mnie też jest tam pisane i że doniesienie to podpisane jest przez dr. Spohna i dr. Berneckiego. Ostrzegano mnie, że nie tylko, że nic się nie da zrobić, ale lepiej będzie, gdy i ja ucieknę.

W Oświęcimiu wedle opowiadań Adama Kuryłowicza i Józefa Cyrankiewicza zam. w Warszawie, ul. Śnieżna 4 (CKW PPS), oraz technika Zygmunta Kubatego zam. w Krakowie (adres bliższy nieznany) męża bardzo tam bito, złamano mu rękę. Opis [jego] śmierci zawarty jest w przedłożonym przez mnie wycinku pt. „Oświęcim”.

Adam Kuryłowicz

Oświęcim

W Oświęcimiu, obozie śmierci, oprawcy hitlerowscy nie tylko niszczyli element ludzki ciężkimi warunkami, sposobem odżywiania, zabijaniem podczas pracy wycieńczonych tą pracą naszych braci, lecz przede wszystkim masowym rozstrzeliwaniem Polaków, którzy byli podejrzani o przynależność do tajnych organizacji polskich lub za kolportaż wydawnictw polskich.

W 1940 r. codziennie, po rannym apelu, wywoływane były na blokach mieszkalnych numery więźniów skazanych na śmierć przez rozstrzelanie, w ogólnej liczbie kilkunastu, kilkudziesięciu, a nawet paruset, jak to miało miejsce 11 listopada, w dniu święta narodowego. Żegnali się więźniowie stojący obok siebie w szeregu ostatnim uściskiem i pocałunkami, mówiąc: „Dziś ty, jutro ja, pamiętaj, żeby ci koledzy, którzy dożyją pomścili naszą śmierć”. Tak żegnaliśmy się również z towarzyszami Gaudasińskim i Duboisem. Gaudasiński, wychodząc z szeregu, wywołał swego 18-letniego syna, który również był w obozie i powiedział do niego: „Pamiętaj, synu, umieram za Polskę – ty przejmiesz po mnie ideały, które wpajałem w ciebie codziennie. Ty jesteś następcą moim w dalszej drodze walki o wolną Polskę. Kochaj Ją tak, jak kochasz matkę swoją”.

Tak odchodzili najlepsi synowie Polski na śmierć, na blok 11.

A w następnej godzinie ulicami obozu maszerował oddział egzekucyjny z oficerami na czele, a za nimi władze obozu z lekarzem SS.

A później – pierwsze salwy karabinów oznajmiały więźniom, że na [bloku] 11., „bloku śmierci”, kończy życie pierwsza piątka naszych braci. Byli obnażeni do naga. Na piersiach widniał napisany ołówkiem numer. Ręce wykręcone do tyłu, skute kajdankami lub obwiązane drutem.

Bali się kaci hitlerowcy bezbronnych więźniów, którzy dumnie kroczyli jeden za drugim na miejsce stracenia, obrzucając wzrokiem pełnym pogardy stojących siepaczy hitlerowskich.

A kiedy komenderujący oddziałem egzekucyjnym dawał rozkaz strzelania, z ust więźniów wydzierał się głos: „Jeszcze Polska nic zginęła!”.

Tak umierały tysiące najlepszych synów Polski. Padli – krwią swoją rosząc ziemię Polską. Więźniowie zatrudnieni przy egzekucji musieli ich ciała przenieść natychmiast na miejsce przeznaczone dla układania trupów, by mogła następna piątka skazańców ustawić się na miejsce stracenia. I tak piątka za piątką kroczyła pod salwy karabinów, by nasycić krwiożerczość zbirów hitlerowskich. A o ile który ze skazańców dawał jeszcze znaki życia – kula z rewolweru, stojących ze świty nadzoru obozu, skierowana w serce – przerywała ostatni oddech skazańca.

W 1942 r. zaprzestały władze obozu rozstrzeliwać więźniów za pomocą oddziałów egzekucyjnych SS.

Masowe rozstrzeliwania więźniów odbywały się w dalszym ciągu, lecz miejsce oddziału egzekucyjnego zajął jeden człowiek – zwierzę w randze Oberscharführer, nazwiskiem Palicz [Palitzsch], który z karabinu-automatu strzelając w tył głowy skazańca, zabijał dziennie kilkudziesięciu, a nawet paruset więźniów w ciągu jednego dnia. To zwierzę, nazwiskiem Palitzsch, po takim wyczynie morderczym przechodziło potem przez obóz z karabinem- automatem na ramieniu, siejąc postrach wśród więźniów. Ma on na swoim sumieniu tysiące ofiar, pomordowanych w ten sposób. Martwe ciała więźniów były przewożone następnie do krematorium wozami zaprzężonymi w więźniów, zalewając krwią ofiar drogi obozu.

Zapytacie, czy straceni więźniowie byli stawiani przed oblicze sądów hitlerowskich? Czy byli sądzeni? Czy pozwolono im się bronić przed wyrokiem śmierci? Czy dopuszczano obronę z urzędu?

Na wszystkie te pytania odpowiadam: „Nigdy nie byli sądzeni, nie pozwolono im się bronić, nie mieli obrony”.

Samowola okrutna, barbarzyńska, podsycana nienawiścią rasową do Polaków decydowała o śmierci jednostek, o śmierci tysięcy więźniów. Znany, wybitny adwokat krakowski, mój serdeczny przyjaciel, Józef Woźniakowski, aresztowany w 1942 r. w Krakowie. Siedząc na Montelupich, a potem będąc przywieziony do Oświęcimia, nigdy podczas całego okresu zamknięcia go w areszcie, a potem w obozie nie był przez nikogo przesłuchiwany – nie podano mu nawet powodu aresztowania, jak mi opowiadał. Dnia 11 października 1943 r. razem z innymi 87 przedstawicielami inteligencji polskiej i świata pracy został w ten sam sposób zgładzony.

Wyprowadzony z podziemnych bunkrów bloku 11. został, jak stwierdzili naoczni świadkowie, odstawiony na bok na korytarzu, na parterze przez ówczesnego komendanta obozu. Inni skazańcy byli w tym czasie rozstrzeliwani. Sądzili koledzy, że Woźniakowski uniknie śmierci.

W kilka miesięcy potem przechodzi przez korytarz, wchodząc z zewnątrz na blok 11. Oberscharführer nazwiskiem Bogen, znany satrapa z SS, widzi stojącego na korytarzu więźnia Józefa Woźniakowskiego, przystaje przed nim – uśmiecha się zbrodniczo i daje rozkaz ręką, by Woźniakowski pomaszerował na miejsce stracenia.

I tak się też stało. Zginął człowiek wartościowy, wybitny prawnik, człowiek, który mógł oddać Polsce wielkie usługi.

Zginęło i wielu innych. Zapytacie dlaczego? – Bo byli Polakami.

A po ich zamordowaniu nie miały odwagi zbiry hitlerowskie odnotować w ich aktach osobistych, że więźniowie zostali rozstrzelani. Dawali rozkaz innym więźniom, kolegom rozstrzelanych, by ci fałszowali dokumenty ich śmierci, że umarli normalną śmiercią, po chorobie i leczeniu się w szpitalu.

Rozstrzelanemu Józefowi Woźniakowskiemu w tak zwanym Totenmeldungu (akcie zgonu) napisano: „Umarł na bloku 28., szpitalnym, na chorobę serca”. Sam osobiście dokument ten czytałem.

A rodziny rozstrzelanych nie były nawet powiadomione o śmierci. Żyją wiarą, że ojciec, brat, syn wywieziony na zachód Niemiec żyje i wkrótce może powrócić.

„Kto idzie naprzód, musi dojś ć , gdzie myśl ą zamierzył, choćby sto strachów zastąpiło na
rozstajnych drogach”.

Władysław Orkan