TADEUSZ HANUSZEK

Kraków, dnia 25 czerwca 1945 r., ja, prokurator dr Wincenty Jarosiński, członek Głównej Komisji dla Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, przy współudziale aplikanta sądowego Kazimierza Kotscha i protokolantki Stefanii Setmajer, na zasadzie art. 20 przepisów wprowadzających kpk, w związku z art. 107 i 115 kpk, przesłuchałem w charakterze świadka byłego więźnia obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, a następnie w Mauthausen-Gusen II, Tadeusza Hanuszka nr 124 777, który zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Tadeusz Hanuszek
Data i miejsce urodzenia 11 lipca 1922 r. w Krakowie
Imiona rodziców Błażej i Aniela z d. Żmuda
Miejsce zamieszkania Kraków, ul. Czarodziejska 51
Wyznanie rzymskokatolickie
Narodowość i przynależność państwowa polska
Zawód urzędnik

20 kwietnia 1943 r. w trakcie słuchania radia przy ul. Gramatyki 51, zajechało gestapo. Przyjechało dwoma autami i aresztowało mnie wraz z drugim kolegą Antonim Dymanusem. Już w mieszkaniu zbito nas okrutnie, na skutek czego straciłem przytomność. Po odzyskaniu świadomości przewieziono nas autami na ul. Pomorską. Po zebraniu danych osobowych przewieziono nas do więzienia na Montelupich. Zarówno na Pomorskiej jak i na Montelupich katowano nas niemiłosiernie. Na Montelupich przebywałem kilka tygodni, w czasie których byłem sześciokrotnie przesłuchiwany. W czasie przesłuchań wmawiano mi, że należę do organizacji, że kolportuję ulotki, że słucham radia i rozsiewam wiadomości radiowe. W czasie tych przesłuchań stosowano najrozmaitsze metody, aby zmusić mnie do przyznania się do stawianych zarzutów. Prócz bicia i kopania obiecywano mi wolność, a ponieważ byłem bardzo wygłodzony, obiecywano dostarczenie większej ilości pożywienia, bym tylko przyznał się do winy. Wszystkim stawianym mi zarzutom, za wyjątkiem słuchania radia, na czym mnie złapano, zaprzeczyłem. Sprawę moją na Montelupich prowadził gestapowiec Erich Vollbrecht.

Na początku czerwca 1943 r. przewieziono mnie w towarzystwie ok. 40 innych więźniów do obozu w Oświęcimiu. Autami przewieziono rano nas do Oświęcimia I. Tu polecono nam stanąć pod ścianą przy bramie mimo padającego deszczu i stać do godz. 15.00. Po wyruszeniu komand do pracy polecono nam biegiem udać się do łaźni, wykąpać się, oddać posiadane ze sobą rzeczy cywilne, przebrano nas w pasiaki, zarejestrowano i zaprowadzono do bloku 13., a stąd następnie po dwudniowym pobycie do bloku 2., bloku kwarantanny. Tam przebywałem cztery tygodnie, w trakcie których nie pracowałem, a jedynie musiałem wykonywać ćwiczenia mające na celu wprowadzenie nas w tryb życia obozowego. Po czterech tygodniach przeniesiono nas początkowo do bloku 13a, a następnie do bloku 16a. W bloku 13a zetknąłem się ze współwięźniem Cyrankiewiczem, który był tam pisarzem blokowym. Cieszył się on dobrą opinią, ponieważ pomagał współwięźniom.

Po wyjściu z bloku kwarantanny przydzielono mnie do komanda Getreidespeicher. Praca nasza polegała na przenoszeniu worków ze zbożem do spichrza znajdującego się na drugim piętrze lub znoszeniu go z góry i ładowaniu na wozy. Praca była bardzo ciężka, zwłaszcza, że nadzorujący nas SS-mani, Unterscharführer Pomplun i Rottenführer Titze z Sudetów, popędzali nas, kazali pracę wykonywać na tempo i bili kijami, nieraz zupełnie bez powodu. Żywienie w tym czasie było bardzo liche i było go mało. Stale odczuwaliśmy głód. Blokowym w bloku 16a był wtedy Niemiec z Berlina, Ewald Rudnick, a pisarzem blokowym Polak z Warszawy, niejaki Bogdan (nazwiska nie pamiętam). Obaj oni, a zwłaszcza Rudnick, zachowywali się wobec współwięźniów w sposób okrutny, bili ich i uszczuplali racje żywnościowe. Zwłaszcza Rudnick bił więźniów, gdzie popadło zarówno ręką, jak i kijem, wybijał zęby, kaleczył i nie zważał w ogóle na to, czy na skutek zadanych przez niego razów, więzień odnosił obrażenia cielesne.

W tym czasie na własne oczy widziałem, jak zabierano ludzi z bloków szpitalnych, a następnie przewożono ich do komór gazowych. Odbywało się to nieraz kilka razy tygodniowo. W obozie Oświęcimiu I przebywałem do 17 września 1944 r. W tym dniu przewieziono mnie transportem kolejowym wraz z grupą ok. 800 więźniów do obozu Mauthausen.

W obozie Mauthausen przebywałem [przez] około dziesięć dni. Warunki pobytu i życia były podobne do panujących w Oświęcimiu. Po dziesięciu dniach przeniesiono nas do Gusen II. Obóz ten powstał na wiosnę 1944 r., a oddalony był od Mauthausen o siedem kilometrów. Był on bliźniaczym obozem Gusen I. Praca w Gusen I polegała na robotach w kamieniołomach, w Gusen II zaś pracowaliśmy przy budowie samolotów typu Messerschmitt.

W Gusen II pracowaliśmy pod ziemią. Fabryka wykuta była w całości pod skałami. Było to jakby małe miasteczko. Ulice idące wzdłuż oznaczone były literami alfabetu. Ile ich było, tego nie wiem, w każdym razie przypominam sobie dokładnie oznaczenie ulicy E, a wiem, że budowano dalsze. Nie mogę stwierdzić, ile tych ulic było, ponieważ swoboda naszych ruchów była mocno ograniczona. Uliczki boczne, idące od głównych, oznaczone były cyframi, rozpoczynającymi się od 1. Pamiętam dokładnie oznaczenie uliczki nr 16, ale czy było ich więcej, też powiedzieć nie potrafię. Uliczki te, a raczej korytarze, były szerokie na kilka metrów (około pięć), a wysokie [na] około siedem metrów, długie były na paręset metrów. Łącznie długość tych ulic wynosiła kilkanaście kilometrów. W korytarzach umieszczone były maszyny i warsztaty ślusarskie i mechaniczne, przy których pracowało na dwie zmiany ok. 2500 więźniów. Niezależnie od więźniów pracujących przy budowie i naprawie samolotów i ich części, były jeszcze komanda pracujące przy rozbudowie fabryki. Wentylacji w korytarzach nie było żadnej, a jedynie przygotowywano główny przewód wentylacyjny. Światła dziennego w ogóle nie było – pracowaliśmy przy oświetleniu elektrycznym. Na skutek braku wentylacji, a także używania przy spawaniu kwasów i gazów wytwarzały się niejednokrotnie na poszczególnych oddziałach takie warunki, że więźniowie ginęli z powodu zatrucia z braku powietrza.

Mieszkaliśmy w obozie Gusen II oddalonym od miejsca pracy o trzy kilomwtry. Rozkład dnia był następujący: budzono nas o godz. 3.00 w nocy. Do godz. 6.00 rano załatwiano normalne formalności obozowe, a po wypiciu czarnej, gorzkiej kawy byliśmy wsadzani do pociągu, przy czym transportowano nas do miejsca pracy. W pociągu jechali sami więźniowie. Eskortujący SS-mani szli obok pociągu, a pociąg rozwijał szybkość dostosowaną do ich kroku. O godz. 6.00 rano wpędzano nas do podziemia do pracy. Ja pracowałem jako monter przy tzw. sztancowaniu blachy. Odżywianie było bardzo liche. Na śniadanie otrzymywaliśmy czarną, gorzką kawę, na obiad trzy czwarte litra zupy z chwastów, a na kolację znów kawę i ok. 25 dag chleba. Również warunki higieniczne były fatalne. Wprawdzie w salach były trzypiętrowe łóżka normalnych rozmiarów, ale na jednym łóżku spało dwóch – trzech więźniów. Ponieważ praca była na dwie zmiany, dlatego więźniowie wracający z pracy spali na tych samych łóżkach, z których dopiero co wstali ich poprzednicy.

[Wszędzie panował] wielki brud, wszy i pchły, a bieliznę zmieniano raz na sześć miesięcy. Również nasz ubiór nie był wystarczający. Oprócz normalnych drelichowych pasiaków dopiero w grudniu dostaliśmy swetry, a w styczniu więzienne płaszcze.

Warunki pracy były bardzo ciężkie, ponieważ zarówno więźniowie, kierownicy pracy, jak i kapo, SS-mani, czy wreszcie majstrowie cywilni – Niemcy, żądali wykonania pracy na tempo, a za najdrobniejsze uchybienia, a nawet zupełnie bez powodu bili więźniów. Zdarzały się wypadki, że więźniowie pracujący przy rozbudowie korytarzy i fabryki, byli zasypywani przez kamienie i piasek, bowiem nie stosowano żadnych zabezpieczeń budowlanych. Więźniów tych nie wydobywano spod gruzów. W ogóle śmiertelność przy pracy była olbrzymia. Przez cały czas mego pobytu w Gusen II, stan liczebny obozu wynosił przeciętnie ok. 10 tys. więźniów, różnej narodowości i wyznania. Między więźniami było dużo Jugosłowian, Włochów i komunistów hiszpańskich, którzy po zwycięstwie generała Franco uciekli do Francji. Śmiertelność dzienna wahała się około stu osób, wskutek zabijania, wypadków w czasie pracy, jak i chorób.

Chorych w obozie w ogóle nie uznawano i żaden z więźniów nie chciał udawać się do bloków szpitalnych. Wprawdzie istniały dwa bloki nr 13 i 16, które były blokami szpitalnymi, ale brano tam więźniów tylko po to, by ich szybciej wykończyć. Więźniom, którzy zostali przyjęci do bloków szpitalnych nie udzielano w ogóle pomocy lekarskiej, a jedzenie zmniejszano im czterokrotnie w stosunku do jedzenia obozowego. Co pewien czas wszystkich chorych w ciągu jednej nocy zabijano kijami. O tym, że zabijano ich kijami wiedzieliśmy stąd, że rano po takiej „czystce” widzieliśmy puste bloki i trupy, z których każdy miał rozbitą głowę. Takie „czystki” szpitalne odbywały się co jakieś sześć tygodni, a trupy przewożono do Gusen I i tu w krematoriach palono. W Gusen II nie było krematorium. Chorych szykanowano specjalnymi metodami. W czasie największego mrozu polecano im otwierać okno i polewano ich zimną wodą. Innym znów razem moczono w zimnej wodzie koce, którymi byli nakryci i tymi polecano im się przykrywać. Również ci chorzy, którzy z powodu choroby nie zostali przyjęci do bloków szpitalnych, a jedynie pozostali w blokach, w których myśmy pracowali, byli specjalnie szykanowani. Wracając z pracy zastawaliśmy niejednokrotnie w naszych izbach po kilka do kilkunastu trupów, tych nie bardzo chorych, którzy zostali zabici przez funkcyjnych blokowych czy SS-manów.

Funkcyjnymi w blokach byli przeważnie pospolici przestępcy – Niemcy. Do normalnych wymierzanych przez nich kar należała kara chłosty – 25 uderzeń w pośladek. Specjalną zaś karą było topienie w napełnionej wodą beczce znajdującej się w umywalni. Za drobne przewinienia, jak np. osłonięcie się przed zimnem papierem, palenie papierosa itp. funkcyjni przemocą ładowali więźnia do beczki i tam go topili. Chorzy, którzy nie byli umieszczeni w blokach szpitalnych, a jedynie przebywali na tzw. Schönenblockach, musieli niezależnie od pory roku wychodzić na apele nago. Apele te trwały niejednokrotnie po kilka godzin. Na skutek tego wielu z nich zmarło.

20 stycznia 1945 r. odbyło się tzw. odwszenie całego obozu. Więźniów, którzy mieszkali w szesnastu blokach, wpędzono do czterech bloków. W tych blokach przebywali oni przez trzy dni. Na skutek olbrzymiego natłoku nie można się było wcale poruszać, a o podaniu pożywienia w ogóle nie mogło być mowy. Przez trzy dni pozostawaliśmy bez żadnego pożywienia i nie mogliśmy wychodzić z bloków. Były to specjalne szykany stosowane w stosunku do nas. Potrzeby naturalne więźniowie załatwiali na miejscu. W izbie panował olbrzymi smród. Po trzech dniach odebrano nam ubrania i cały obóz musiał stanąć do apelu nago. Ponieważ na skutek wytworzonych warunków wielu więźniów zmarło, nie można się było doliczyć stanu liczebnego obozu, przeto apel trwał kilka godzin, a my musieliśmy stać nago na mrozie. Po skończonym apelu spędzono nas do bloków dopiero co gazowanych. Na skutek zimna, głodu i panujących w blokach odorów przez te trzy dni zginęło w obozie ok. 3500 więźniów, a więc więcej aniżeli jedna trzecia ogólnego stanu. Dzień ten wszyscy dokładnie pamiętamy. Jeszcze przed wpędzeniem nas do bloków polecono nam wykąpać się w łaźni, gdzie wyjątkowo dano gorącą wodę, a następnie mimo panującego mrozu polecono nago udać się do bloków.

Więźniowie Gusen II byli specjalnie oznaczani w ten sposób, że wygalano im na głowie pas szerokości sześciu centymetrów sięgający od czoła aż do szyi. Pracę w obozie kończyliśmy o godz. 18.00, a do obozu wracaliśmy o 20.00. Następnie rozdzielano nam kolację, a spać szliśmy ok. godz. 22.00, tak że każdy z nas odczuwał brak snu.

Jak już zaznaczyłem, pracowaliśmy na dwie zmiany – dzienną i nocną. Znacznie gorsza była zmiana nocna, ponieważ mieliśmy na odpoczynek przeznaczony dzień, a w dzień stale były naloty samolotów anglo-amerykańskich. Ponieważ na skutek nalotów zmuszeni byliśmy opuszczać bloki i udawać się do schronów, przeto żaden z nas nie mógł się przespać i przemęczony musiał udać się z powrotem do pracy. Zdarzało się bardzo często, że na skutek przemęczenia więźniowie przy pracy zasypiali. Karą zasadniczą za zaśnięcie przy pracy była kara śmierci, którą wykonywano natychmiast na miejscu pracy przez powieszenie. Więźniów wieszali kapo Niemcy.

Na skutek tych warunków pracy zupełnie straciłem zdrowie. Przed aresztowaniem byłem zupełnie zdrów, tak jak moi rodzice. Na skutek pobytu w obozach i znęcania się nade mną, czuję się ogólnie bardzo osłabiony, odczuwam kłucia w płucach, kaszlę, mam zawroty głowy i jestem nerwowo wyczerpany. Stan mego zdrowia wymaga gruntownego leczenia.

W obozie przebywałem do 5 maja 1945 r. Wówczas wkroczyli do Gusen Amerykanie, którzy obóz uwolnili, a więźniom pozwolili rozejść się, gdzie kto chciał. Z nadzorujących nas SS-manów nie ujęto wówczas nikogo, ponieważ opuścili oni obóz wcześniej, a nadzór nad obozem zostawili w rękach kapo i miejscowej policji, która wpadła w ręce wojsk amerykańskich. W stosunku [do] tych kapo, którzy wyjątkowo znęcali się nad więźniami, więźniowie stosowali samosąd, zabijając ich na miejscu. Ze znanych mi nazwisk Niemców wyjątkowo znęcających się nad więźniami pamiętam dokładnie nazwisko majstra cywilnego, Wagnera, który opuścił obóz wcześniej oraz podoficera Schütze. Więcej nazwisk obecnie sobie nie przypominam. Po uwolnieniu nas przez wojska amerykańskie, udałem się bezpośrednio w kierunku Polski i przybyłem do Krakowa 4 czerwca 1945 r., gdzie dotąd przebywam i leczę się.

Na tym protokół zakończono i jako zgodny z treścią zeznań świadka Tadeusza Hanuszka, po odczytaniu podpisano.