ROMAN GOLDMAN

24 kwietnia 1945 r. w Krakowie sędzia okręgowy śledczy Jan Sehn, członek Komisji Badania Zbrodni Niemiecko w Oświęcimiu, na wniosek, w obecności i przy współudziale wiceprokuratora Sądu Okręgowego Wincentego Jarosińskiego, członka tej samej Komisji, na zasadzie art. 254 i art. 107 KPK, przesłuchał w charakterze świadka byłego więźnia obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu nr B 1388, który zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Roman Goldman
Data i miejsce urodzenia 4 maja 1931 r. w Tomaszowie Mazowieckim
Imiona rodziców Jakub i Fela, właściciele sklepu
Miejsce zamieszkania przed aresztowaniem przy rodzicach w Tomaszowie Mazowieckim, pl. Kościuszki 8
Wyznanie mojżeszowe
Narodowość żydowska
Przynależność państwowa polska

Po wkroczeniu Niemców do Tomaszowa Mazowieckiego umieszczono wszystkich Żydów w getcie. Było to we wrześniu 1939 r. Żydów początkowo w getcie było ok. 18 tys., z czego pozostawiono w kwietniu 1940 r. jedynie 1800 fachowców, resztę zaś przewieziono do Treblinki. Z pozostałych 1800 wysłano następnie 700 najzdrowszych do fabryki broni w Pionkach pod Warszawą. W obozie pozostało tylko 600 Żydów zarówno mężczyzn, jak i kobiet oraz dzieci. W tej grupie znajdowałem się ja, moi rodzice i siostra Estera. Matka i siostra były krawcowymi, ojciec elektromonterem, a ja pomagałem mu w pracy. W lipcu 1942 r. zlikwidowano getto w Tomaszowie Mazowieckim i przewieziono nas do Arbeitslagru w Bliżynie, gdzie przebywaliśmy przez siedem miesięcy.

W Bliżynie każdy musiał pracować. Jedni pracowali przy szyciu ubrań i bielizny, inni przy naprawianiu i robieniu skarpet, inni w stolarni, inni wreszcie zbijali skrzynki amunicyjne. Praca była ciężka, gdyż każdemu wyznaczano kontyngent dzienny, który musiał wieczorem oddać. Ja np. musiałem zrobić dziennie dziesięć par skarpet na maszynie. Pilnowali nas inwalidzi SS-mani, którzy za drobne przewinienia bili nas pejczami. W nocy pilnowała bloków milicja żydowska, która była odpowiedzialna za stan liczbowy bloku.

Pieniędzy nie wolno było nam posiadać, a gdy u kogoś je znaleziono, to go rozstrzeliwano. Wstawaliśmy o godz. 4.00 rano, a po apelu udawaliśmy się do pracy. O godz. 12.00 dostawaliśmy na obiad zupę, a o 13.00 udawaliśmy się z powrotem do swoich grup pracy. Pracę kończyliśmy o godz. 18.00. Po apelu wieczorem rozchodziliśmy się do bloków, gdzie dostawaliśmy porcję chleba i kawę.

Pewnego dnia, daty dokładnej nie pamiętam, polecono wszystkim matkom wraz z dziećmi do lat siedmiu stawić się na placu apelowym, a następnie ruszyć wszystkim w kierunku bramy. Przy bramie stało auto konwojowane przez ok. 20 Ukraińców. Odbierali oni dzieci matkom, mimo ich oporu i płaczu, i wsadzali na auta, następnie odjechali w kierunku lasu, oddalonego od obozu o jakieś 10 km. Jeszcze uprzednio wzięto z obozu kilkunastu Żydów, którzy w lesie tym kopali doły. Po pewnym czasie od chwili wjazdu auta przywieziono do obozu jedynie ubrania dzieci, same zaś dzieci nigdy nie wróciły. Z tych okoliczności wnosiliśmy, że wszystkie dzieci zostały w lesie zabite.

Po siedmiomiesięcznym pobycie w obozie w Bliżynie przewieziono ok. 7 tys. Żydów do obozu w Treblince. Było tam już wówczas więcej Żydów, a w tym samym dniu, w którym przybyliśmy i my, przybyły jeszcze trzy transporty, m.in. z Radomia i Częstochowy. W Treblince rozlokowano nas po blokach, w których było bardzo ciasno. Do pracy nie chodziliśmy. Żywiono nas nieco lepiej niż w Bliżynie, na śniadanie bowiem dostawaliśmy kawę, na obiad zupę, a na kolację zupę i nieco większą niż w Bliżynie porcję chleba. Pilnowali nas SS-mani Ukraińcy, którzy beż żadnego powodu, względnie za drobne uchybienia bili nas pejczami, bili rękami po twarzy lub kopali.

Pewnego dnia, daty bliżej nie pamiętam, przyszedł jakiś SS-man, jak się później dowiedziałem, zatrudniony w krematorium, i z grupy, która razem ze mną przybyła do Treblinki wybrał ok. 70 osób. Osoby te popędzono w nieznanym nam kierunku. Byli to najzdrowsi Żydzi. Jednemu z nich udało się zbiec z tej rampy i wrócić do naszego baraku. Opowiadał on wówczas, że tych 70 osób zapędzono do krematorium, zamknięto w ubikacji [nieczytelne], z której wypompowywano powietrze, tak że na skutek uduszenia zmarli. Trupy [zarówno] ich, jak i innych zmarłych [nieczytelne] spalono w krematorium. Obsługę krematorium, składającą się z więźniów, również po pewnym czasie (dwóch–trzech tygodniach pracy) uśmiercano i palono. Gdzie znajdowało się krematorium i jak wyglądało, tego nie wiem.

Z grupy ok. 2 tys. Żydów, która przybyła do Treblinki, w lipcu 1942 r. wysłano transportem kolejowym do Oświęcimia ok. 260 osób. Reszta zmarła lub została w szpitalu w Treblince.

W Treblince mężczyzn umieszczono w innych blokach niż kobiety, dlatego ja pozostałem razem z ojcem, siostra zaś poszła z matką. Przed załadowaniem nas do wagonu tego dnia rano Lagerführer, którego nazwiska nie znam, ogłosił, że transport z Bliżyna ma zjawić się na placu apelowym. Tam rozdano nam po bochenku chleba i ćwierć kilo margaryny, a następnie ustawiono w szeregi i zaprowadzono w kierunku stacji, gdzie stał pociąg towarowy. Zauważyliśmy wówczas, że kobiety załadowano do przedniej części pociągu, my zaś znajdowaliśmy się w tylnej jego części. Ponieważ na wagonach zobaczyliśmy napis Oświęcim, przeto każdy z nas wiedział, że warunki nasze muszą się pogorszyć, uprzednio bowiem dużo usłyszeliśmy o komorach gazowych i krematoriach oraz o sposobie traktowania więźniów w Oświęcimiu. Pociąg, którym nas miano przetransportować do Oświęcimia, składał się z wagonów bydlęcych. Do każdego z nich wpędzono ok. 50 Żydów. Umieszczono ich przy ścianach wagonów, środek zaś – wyłożony słomą – do którego nie wolno było się zbliżać, zajmowało trzech eskortujących nas SS-manów.

Do Oświęcimia-Brzezinek przybyliśmy tego samego dnia wieczorem. Daty przybycia dokładnie nie pamiętam, w każdym razie było to w lipcu 1943 r. Przez całą noc pozostawiono nas w wagonach. Dopiero rano przyszli do pociągu SS-mani i więźniowie w pasiakach. Jak się później dowiedziałem, [byli to] więźniowie z komanda Kanada, którzy zaczęli przeglądać i czyścić wagony.

Nas wszystkich ustawiono na polu przed pociągiem i szeregami ruszyliśmy w kierunku budynków z kominami – jak się domyślaliśmy, krematoriów. Ponieważ tyle uprzednio słyszeliśmy o krematoriach, przeto przypuszczaliśmy, że szliśmy wszyscy na śmierć. Przed wejściem do budynku stał SS-man, który każdego rewidował, a następnie transportował przybyłych grupami do łaźni. Po ostrzyżeniu i wykąpaniu przeszliśmy do innej izby, w której dano nam bieliznę, ubrania w pasy i czapki. Następnie odprowadzono nas na odcinek A. Jak się później zorientowałem, odcinek ten składał się z 18 bloków. Ja z ojcem byłem w bloku 8. Cały odcinek odgrodzony był od reszty obozu drutami. Blokowym w naszym bloku był Polak, człowiek stosunkowo dobry, gdyż nas nie bił.

Dodaję jeszcze, że ów SS-man stojący przed łaźnią wszystkie cenniejsze rzeczy, jak zegarki, bransoletki, pierścionki czy pieniądze, odbierał nam i wrzucał do stojącej obok skrzyni.

W bloku 8 przebywałem cztery miesiące. Zatrudniony byłem wraz z dwoma innymi chłopcami przy myciu brudnego [nieczytelne]. Inni więźniowie nic nie robili. Byłem z tej pracy bardzo zadowolony, gdyż dostawałem za nią cztery–pięć misek zupy dodatkowo i podwójne porcje chleba. Mogłem zatem pomóc w wyżywieniu ojcu. Inni więźniowie dostawali rano kawę, na obiad zupę, a wieczorem kawę i ćwierć chleba. Dodatkowo raz w tygodniu dostawaliśmy jeden chleb na trzech. W ciągu całego dnia urządzono z nami tylko jeden apel, i to tylko w celu sprawdzenia stanu liczebnego. Apel odbywał się wieczorem.

Gdy jednego dnia, w czasie pobytu na odcinku A, który był położony bezpośrednio obok odcinka B, zbliżyłem się do drutów dzielących te odcinki, zauważyłem moja mamę. Z rozmowy z nią dowiedziałem się, że na odcinku B jest także moja siostra. A były to pierwsze wiadomości o życiu matki i siostry, jakie mieliśmy z ojcem od czasu rozdzielenia nas w Treblince.

Po czteromiesięcznym pobycie na odcinku A któregoś dnia blokowy bloku 8 polecił nam, byśmy się ustawili, gdyż zostaniemy przetransportowani na inny odcinek obozu, do obozu cygańskiego, na odcinku B. Jeszcze przed wymarszem z odcinka A przyszedł do naszego bloku więzień, również Żyd, wraz z innymi więźniami i po spisaniu danych każdego więźnia dotyczących stosunków osobistych tatuował każdemu numer. Ja otrzymałem numer B 1388.

Tego samego dnia wieczorem przeprowadzono nas na odcinek B. Odcinek ten składał się z 36 bloków. Ja razem z ojcem znajdowałem się w bloku 19. Na całym odcinku B znajdowało się wówczas ok. 20 tys. Żydów, a w naszym bloku 450. Jedzenie dostawaliśmy takie samo jak na odcinku A, a jedynie odebrano nam tygodniowy dodatek chlebowy (jeden [chleb] na trzech). Do pracy nie chodziliśmy.

Po trzydniowym pobycie w bloku 19 odbyła się tzw. selekcja ludzi, którzy mieli być otruci gazem, a następnie spaleni. O tym, co oznacza owa selekcja, dowiedzieliśmy się jeszcze na odcinku A od innych więźniów. Selekcji dokonywał Niemiec, lekarz Mengele. Tego dnia dr Mengele wybrał z naszego bloku do otrucia gazem 180 osób. Były to osoby przeważnie słabsze i niezdolne do pracy. Między nimi byłem ja. Wybranych do gazu spędzono następnie do pustego bloku 20 i tam zamknięto. Wejścia do bloku pilnował Żyd, pisarz blokowy.

Wiedząc, że mam być otruty gazem, postanowiłem zbiec z bloku. W tym celu wdrapałem się na piec, a następnie na znajdującą się powyżej belkę wiązania dachu, obok której znajdowało się okno. Po wybiciu szyby wszedłem na dach, z którego następnie zeskoczyłem na ziemię i udałem się do bloku, w którym znajdował się mój ojciec. Za moim przykładem poszło jeszcze kilku chłopców. Ale dalszym ucieczkom przeszkodził ów Schreiber, który pilnował wejścia do bloku, a który spostrzegł uciekających.

Po upływie kolejnych pięciu dni cały nasz transport przeprowadzono na odcinek D – odcinek pracujących, który składał się także z 36 bloków. Ja z ojcem i jeszcze 280 osobami przebywałem w bloku 4 [?]. Blokowym tego bloku był Niemiec, człowiek bardzo zły, który za drobne przewinienie lub nawet bez powodu bił więźniów i szykanował najrozmaitszymi gimnastykami. Na odcinku D przywrócono nam dodatek chleba, ale musieliśmy ciężko pracować w kamieniołomach.

Tam przebywałem razem z ojcem jedynie dwa dni, ponieważ zarząd obozu wydał rozkaz, że wszyscy [w wieku] do 17 lat mają być umieszczeni w bloku 29. Było nas tam ok. 360. Zatrudnieni byliśmy przy tzw. rolwagach. Do prac naszych należało sprzątnie ulic, wynoszenie śmieci i popiołu, przewożenie cegieł i piasku oraz transportowanie trupów do krematorium. Ta ostatnia okoliczność pozwalała nam na „organizowanie” sobie żywności, ponieważ więźniowie zatrudnieni przy paleniu trupów posiadali jej dużo od osób, które bezpośrednio z transportów szły do komór gazowych i były tam trute. Blokowym tego bloku był Niemiec, ale był to człowiek dobry, który starał się nam ułatwić zdobywanie jedzenia. W bloku tym przebywałem do 28 stycznia 1945 r.

W trakcie mej pracy przy rolwagach niejednokrotnie widziałem różne transporty, które przychodziły do obozu. Bezpośrednio po wyładowaniu wagonu lekarz obozowy przeprowadzał selekcję i najzdrowszych, bardzo nielicznych odstawiał do obozu, reszta zaś szła wprost do komór gazowych. Miałem możliwość dokładnego obserwowania, jak się to wszystko odbywało, ponieważ ładowanie rolwagi trwało dość długo.

Od więźniów zatrudnionych w Sonderkommandzie słyszałem, że przeznaczonych do gazu wpędzano do sali przypominającej łaźnię. Każdy z nich otrzymywał mydło, sznurek do wieszania bielizny i ubranie, a następnie numer. Na ścianach sali znajdowały się wieszadła, również ponumerowane. Na nich to musiał więzień posiadający odpowiedni numer pozostawić swoje rzeczy. Z tej sali przeprowadzano ludzi do następnej, gdzie znajdowały się natryski, i po wyjściu SS-mana, który odprowadzał transport do tej drugiej izby, drzwi zamykano. Były to drzwi żelazne. Oprócz natrysków znajdował się na podłodze zbiornik z wodą, biegnący wzdłuż sali natryskowej. Od podłogi aż do sufitu przeprowadzone były [nieczytelne] ścianki żelazne, podziurkowane, tworząc jakby skrzynię otwartą od strony sufitu. Przez ten otwór, zamykany następnie szczelnie szklanymi oknami, wrzucano cyklon, który po zetknięciu się z wodą wytwarzał trujący gaz. Gaz ten zabijał znajdujących się w komorze więźniów. Że to był cyklon, wiem stąd, że widziałem pudełka żelazne z napisem „Cyklon”, a zresztą mówili mi to także więźniowie z Sonderkommanda. Ludzi otrutych gazem przewożono następnie wózkiem poruszającym się po szynach do palenisk krematorium.

Wiem jeszcze z opowiadania więźniów z Sonderkommanda, że jeżeli do Brzezinki przywieziono transport cały przeznaczony na stracenie, [to] więźniów tych nie truto w komorach gazowych, ale byli oni zabijani ze specjalnego pistoletu przez SS-manów. Krew po zabiciu takich ludzi zmywano za pomocą ręcznej sikawki, co sam widziałem. Widziałem również osobiście wygląd palenisk i komór gazowych. Komorę gazową już opisywałem.

Krematoriów było cztery. Ile każde z nich posiadało palenisk, tego dokładnie nie pamiętam. Oprócz tych czterech krematoriów, przy których znajdowały się komory gazowe, jak mi wiadomo z opowiadania innych więźniów, truto ludzi gazem w prowizorycznej komorze w białym domku pod lasem, a trupy palono na stosach obok tego domku i obok krematorium IV.

Ojca mego z chwilą zbliżania się frontu wysłano z Oświęcimia transportem w głąb Rzeszy. Z opowiadań mojej mamy, którą przypadkowo spotkałem w czasie pracy, wiem, że siostrę Esterę wywieziono w grudniu 1944 r. na roboty do fabryki, ale dokąd, tego nie wiem. Co stało się z moją mamą, dowiedziałem się dopiero po wkroczeniu wojsk raczeckich od pewnej więźniarki, która widziała moja mamę w transporcie przeznaczonym do Rzeszy.

Tu wyjaśniam dodatkowo, że w bloku 19 przebywałem do dwóch dni przed likwidowaniem przez Niemców obozu. Kiedy ono nastąpiło dokładnie, nie pamiętam, w każdym razie było to jakieś 18–19 dni przed wkroczeniem wojsk radzieckich, a więc 13–16 stycznia 1945 r.

W tym czasie zachorowałem na odrę i przewieziono mnie na odcinek [BII]f – szpitalny. Po odzyskaniu przytomności 24 lub 25 stycznia 1945 r. dowiedziałem się, że wszystkich zdrowych i zdolnych do marszu więźniów Niemcy zabrali i że w obozie pozostali jedynie chorzy.

W tym też czasie przyjechało jeszcze do obozu kilkunastu SS-manów i polecili wszystkim Żydom wyjść z bloku. Ja nie wyszedłem i się ukryłem. Jak się później po kilku dniach dowiedziałem, cały transport Żydów (ilu ich było, nie wiem) popędzili oni w stronę Oświęcimia I, po drodze mieli ich rozstrzelać. Bojąc się, by SS-mani nie powrócili do obozu i nie chcieli zabrać pozostałych więźniów, ja i dwaj koledzy wycięliśmy otwór w podłodze, pod którą była próżnia, i tam ukryliśmy się wraz z pozostałymi zapasami żywności. Żywność tę, jak również ubrania zabraliśmy uprzednio z rozbitych magazynów. W schowku tym przebywaliśmy około trzech dni, wychodząc jedynie w nocy i na zmianę.

28 stycznia 1945 r. wkroczyły do Oświęcimia wojska radzieckie i nikomu nie stawiały przeszkód w powrocie do domu. Ja wraz z dwoma towarzyszami, Rosjaninem i Żydem, których nazwisk nie pamiętam, udałem się w stronę Krakowa. Po drodze w lesie spotkaliśmy jakichś ludzi, Rosjan – jak się później dowiedzieliśmy, partyzantów sowieckich – którzy zabrali nas ze sobą do Krakowa i tu nas utrzymywali przez dwa miesiące. Obecnie przebywam w sierocińcu przy ul. Długiej 38.

Na tym protokół zakończono o godz. 18.00.

Protokół następnie odczytano i jako zgodny z zeznaniami świadka Romana Goldmana podpisano.