LEJZOR BRAUN

Dnia 11 maja 1945 r. w Oświęcimiu, sędzia okręgowy śledczy Jan Sehn, członek Komisji Badania Zbrodni Niemiecko-Hitlerowskich w Oświęcimiu, na wniosek, w obecności i przy współudziale wiceprokuratora Sądu Okręgowego dr. Wincentego Jarosińskiego, na zasadzie art. 254, 107 kpk, przesłuchał w charakterze świadka Lejzora Brauna, byłego więźnia obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu nr 32 626, który zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Lejzor Braun
Data i miejsce urodzenia 24 listopada 1920 r. w Żurominie, pow. Sierpc
Imiona rodziców Icek Moszek i Freida z d. Drobiner
Wyznanie mojżeszowe
Zawód ślusarz i kamasznik
Narodowość żydowska
Przynależność państwowa polska
Zamieszkały przed aresztowaniem i obecnie w Żurominie

Pod koniec stycznia 1942 r. zabito w Mławie SS-mana. W związku z tym wybrano z tamtejszego getta, gdzie wówczas przebywałem, 26 Żydów. W tej grupie znajdowałem się i ja. Przeniesiono nas wszystkich do więzienia w Mławie, gdzie przebywaliśmy około dziesięć tygodni. Gestapowcy obchodzili się z nami brutalnie, bez najmniejszego powodu bili nas i kopali. Po dziesięciu tygodniach bez żadnego przesłuchania przewieziono nas do obozu w Oświęcimiu. Przed załadowaniem do wagonów kazano każdemu z nas podpisać jakiś protokół. Co było treścią protokołu, tego nie wiem, gdyż nie usiłowałem tego sprawdzać. Jeden ze współwięźniów, który odmówił podpisania protokołu oświęcimskiego, oświadczając, że go nie rozumie, został przez SS-mana dotkliwie pobity i dlatego każdy z nas, bez stawiania żadnego oporu, podpisał protokół. Czy rzeczywiście w styczniu zabito jakiegoś SS-mana, tego nie wiemy, w każdym razie przy zabieraniu nas z getta tak nam oświadczono.

Pociąg-więźniarka był skierowany wprost do Oświęcimia, ale drogą okrężną przez Działdowo, Toruń, Poznań, Wrocław, Bytom, gdzie zabierał pozostałe transporty więźniów. Do Oświęcimia przybyliśmy po blisko miesięcznej podróży. 24 kwietnia 1942 r. przybyliśmy do Oświęcimia I. W Oświęcimiu po uprzedniej kąpieli, ostrzyżeniu nas, wytatuowaniu numerów, skierowano naszą grupę do SK [Strafkompanie]. W SK przebywaliśmy przez tydzień. Wprawdzie do pracy nie chodziliśmy, ale zarówno SS-mani, jak i służba blokowa, zamęczali nas gimnastykami, ćwiczeniami, przy których – bez najmniejszego powodu, obchodzono się z nami brutalnie, bito i kopano.

Po upływie tygodnia wypuszczono nas z SK i skierowano do pracy w obozie. Cała nasza grupa przydzielona została do komanda Buny. Do pracy jeździliśmy wówczas rano pociągami, a wracaliśmy wieczorem. W komandzie Buna pracowało ok. 2000 osób. Było to bardzo ciężkie komando. Pracowaliśmy przy plantowaniu terenu, przy zakładaniu szyn kolejowych i budowaniu baraków. SS-mani, a zwłaszcza kapo, bili nas bez miłosierdzia. SS-mani stojący na „posterunkach” przywoływali do siebie więźniów, a gdy ci zbliżali się, SS-man strzelał do nich rzekomo za próbę ucieczki. Gdy któryś z więźniów nie chciał podejść do SS-mana, wówczas ten podchodził do niego i niemiłosiernie go katował. Każdego dnia w czasie pracy ginęło po kilkaset osób. Po upływie dwóch miesięcy pracy w komandzie Buna udało mi się dostać jako ślusarzowi do komanda Schlosserei. W tym komando pracowałem trzy miesiące. Było ono nieco lżejsze, ponieważ kapo nie bił nas bez powodu.

Pewnego dnia we wrześniu 1942 r. kapo Bruno wybrał mnie i jeszcze kilku innych z bloku do pracy w Aufräumungskommando, tzw. kanady. Komando kanada liczyło przeszło 2000 więźniów zarówno kobiet jak i mężczyzn, i pracowało na dwie zmiany. Do pracy kanady należało odbieranie pakunków od nowo przybyłych więźniów, wyładowywanie ich z pociągów, ładowanie na auta, a następnie segregowanie do poszczególnych magazynów. Pracowałem w tym komandzie do końca 1942 r. W tym czasie na własne oczy widziałem, jak przychodziły transporty Żydów francuskich, słowackich, holenderskich, belgijskich, norweskich i czeskich. Transportów tych przyszło bardzo dużo, a każdy z nich musiał liczyć ponad tysiąc osób. Były transporty, które liczyły ok. 4000 osób. Bezpośrednio po wyjściu z wagonów rozkazywano wszystkie rzeczy odłożyć na bok. Jeśli ktoś z nowoprzybyłych opierał się i nie chciał zostawić pakunków, wówczas SS-mani, a w szczególności Oberscharführer krematorium Moll, bili ich, a niejednokrotnie strzelali do nich.

W tym czasie przychodziły także transporty polskie z Grodna, Warszawy i innych miejscowości. Pamiętam dokładnie, że pewnego dnia przybył również transport Żydów z Tarnowa, transport ten liczył ok. 3000 osób. Wszyscy ci Żydzi nie żyli już po przybyciu do Oświęcimia. Mogło się zdarzyć, że któryś dawał jeszcze oznaki życia. Ja sam wyrzucałem trupy z wagonów. Trupy te następnie wrzucano na auta i przewożono do krematorium. Między więźniami były wówczas pogłoski, że Żydzi ci w wagonach podusili się, ponieważ transport ten przybył w lipcu czy sierpniu, a było bardzo gorąco, droga trwała około czterech dni, do jednego wagonu załadowano po 120 ludzi, którym nie dano nic do picia.

Po wyładowaniu ludzi z wagonów na rampie w Brzezince rozdzielano ich w ten sposób, że mężczyzn stawiano osobno, a kobiety osobno. Następnie lekarz obozowy urządzał tzw. selekcję, wskazując tych, którzy mieli pracować w obozie, resztę zaś przeznaczał wprost do komór gazowych. Liczba osób przeznaczonych do prac obozowych wynosiła około pięć procent całego transportu i to najzdrowszych. Wszystkich przeznaczonych do zagazowania ładowano następnie do auta i kierowano wprost do komór gazowych. Przed załadowaniem lekarz przeprowadzający selekcję oświadczał nowoprzybyłym, że idą oni do łaźni, a następnie po otrzymaniu pożywienia skierowani zostaną do prac obozowych. Niewiasty z małymi dziećmi wszystkie kierowano wprost do komór gazowych.

Komando kanada uważane było za lżejsze z uwagi na to, że łatwiej można było sobie zorganizować coś do jedzenia, ubrania, a nawet biżuterię. Tą ostatnią można było przekupić zarówno kapo, jak i SS-manów. Chociaż codziennie po skończonej pracy przeprowadzano rewizję osobistą, to jednak nie mając nic do stracenia, więźniowie ukrywali przy sobie rzeczy cenne i w ten sposób ratowali sobie życie.

Pewnego dnia, chcąc pomóc moim kolegom pracującym w obozie, przerzuciłem przez ogrodzenie paczkę żywnościową. Zauważył to pilnujący nas SS-man. Zbił mnie wówczas mocno kijem po całym ciele, a następnie zaraportował, w wyniku czego otrzymałem dziesięć dni bunkra i pięć niedziel karnych robót. W bunkrze o rozmiarach 70 na 60 cm przebywało nas czterech więźniów.

Magazyn kanady, w którym pracowaliśmy, składał się z sześciu bloków, w każdym z nich umieszczano innego rodzaju artykuły. Magazyny te były przepełnione zarówno ubraniami, bielizną, jak i pościelą. Znalezioną w transportach biżuterię musieliśmy oddawać SS-manowi, który ją spisywał, a następnie wrzucał do specjalnej skrzyni. Funkcję tę pełnił w tym czasie Oberscharführer Willi Kubaś [Kubasch]. Garderobę i bieliznę gorszą wysyłano do fabryk w Łodzi i w Memel, lepszą zaś segregowano i wywożono transportami do Berlina. Mimo tych stałych transportów magazyny zapełniały się szybko, ponieważ napływali nowi Żydzi z różnych stron Europy.

W 1944 r. pewien mój znajomy (kapo Lew – Żyd z Żuromina) przyjął mnie do komanda, które prowadził, Strassenbau Lens. W komandzie tym było mi stosunkowo dobrze, ponieważ Lew odnosił się do mnie przychylnie. Pracowałem tam do 27 października 1944 r., a wówczas moje warunki poprawiły się jeszcze ze względu na to, że pracowali tam robotnicy cywilni, którzy przynosili pożywienie z zewnątrz obozu.

27 października 1944 r. przewieziono mnie wraz z transportem 1500 osób do obozu w Stutthofie koło Gdańska, gdzie przebywaliśmy przez miesiąc pracując przy różnych zajęciach obozowych. 27 listopada 1944 r. przewieziono mnie i innych 250 więźniów do Gdańska, gdzie pracowałem przy budowie łodzi podwodnych w firmie Schichau jako elektryk. Ponieważ firma Schichau położona była w odległości 15 km od obozu, w którym mieszkaliśmy, przeto codziennie rano i wieczór musieliśmy do pracy dojeżdżać pociągami i pociągami wracać. Pracowaliśmy razem z robotnikami cywilnymi, ale traktowano nas znacznie gorzej. Robotnicy cywilni jadali osobno i otrzymywali dobre jedzenie, my zaś dostawaliśmy jedynie w lagrze chleb i lichą zupę, na obiad w firmie zupę, a raczej zafarbowaną wodę, a wieczorem tylko kawę. Bochenek chleba ważący 1,2 kg dzielono na trzech więźniów, każdy otrzymywał 40 dag. W fabryce Schichau pracowaliśmy do stycznia 1945 r. Od stycznia przebywaliśmy przez około trzy tygodnie w obozie pod Gdańskiem, a do pracy nie brano nas, ponieważ zbliżała się linia frontu.

Pod koniec stycznia 1945 r. wszystkich zdrowych z obozu, ok. 700 osób, przetransportowano pieszo do obozu koło Lohenburga. Był to mały obóz składający się z kilku baraków, położony w odległości około pięciu km od Lohenburga. Pracowaliśmy przy rąbaniu drzewa w lesie. Żywiono nas bardzo źle. Dostawaliśmy dziennie tylko siedem deko chleba i pół litra zupy. Na skutek tego odżywiania z 360 przybyłych razem ze mną mężczyzn zmarło 160, a w dalszą drogę w kierunku Gdańska ruszyło tylko 200 mężczyzn. Przed transportem nie mówiono nam w ogóle, dokąd zostaniemy przeniesieni. Szliśmy pieszo w nocy. Ja, mój brat Adam Mendel i Kotek Popiół oraz czwarty nieznany mi Żyd porozumieliśmy się i korzystając z ciemności oraz faktu, że droga prowadziła przez las, zbiegliśmy z transportu. W lesie tym błąkaliśmy się przez pięć dni żywiąc się wyłącznie tym, co zdołaliśmy wygrzebać z kopców. Po upływie tego czasu natknęliśmy się na wojska radzieckie. Żołnierze dowiedziawszy się, że jesteśmy zbiegami z obozu, dali nam pożywienie i odzież, a następnie zezwolili na powrót do domu. Wraz z towarzyszami udałem się do Żuromina, gdzie do dziś przebywam.

Na tym protokół zakończono i jako zgodny z treścią zeznań świadka Lejzora Brauna, po odczytaniu podpisano.