MARIAN DYBUS

Dnia 28 września 1946 r. w Nowym Sączu, sędzia śledczy Sądu Okręgowego w Nowym Sączu z siedzibą w Nowym Sączu, w osobie sędziego okręgowego śledczego T. Kmiecika, z udziałem protokolantki, starszej rejestratorki M. Berzińskiej, przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za fałszywe zeznania i o treści art. 107 kpk, świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Marian Dybus
Data urodzenia 13 sierpnia 1921 r.
Imiona rodziców Tadeusz i Wiktoria
Miejsce zamieszkania Nowy Sącz, ul. Kunegundy 14
Zajęcie uczeń liceum
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarany
Stosunek do stron obcy

Zostałem aresztowany 29 kwietnia 1940 r. w trakcie pracy w składzie węglowym przy ul. Kunegundy, położonym tuż naprzeciw mieszkania mojego i moich rodziców, pod nr. 14. Rano ok. godz. 9.00 podjechało autem osobowym czterech gestapowców i zabrali mnie zgodnie z listą, którą widziałem w ich rękach. Bezpośrednio po aresztowaniu zostałem odwieziony do więzienia w Nowym Sączu. W dniu tym [odbyły się] masowe aresztowania wśród młodzieży nowosądeckiej, że ogółem liczba aresztowanej młodzieży męskiej wyniosła ponad sto osób. Wszyscy byli aresztowani według przygotowanej listy, albowiem moi znajomi i koledzy również potwierdzili fakt istnienia takiej listy.

Zaznaczam, że do żadnej organizacji politycznej lub konspiracji ani przed wojną, ani w czasie wojny nie należałem. Bezpośrednio przed wojną należałem przez rok do Związku Harcerstwa Polskiego.

Na drugi dzień po aresztowaniu odbyło się przesłuchanie w biurze gestapo – partiami, równocześnie po dziesięciu. Przesłuchanie trwało bardzo krótko, było szablonowe, polegało na udzielaniu odpowiedzi na postawione w formularzu pytania takie, jak – czy należałem przed wojną do PW [Przysposobienia Wojskowego] lub Wojska Polskiego, czy byłem uczniem gimnazjalnym, czy należałem, względnie należę do jakiejś organizacji politycznej, czy słucham, radia, czy mam radio, czy posiadam broń, czy wiem cokolwiek o ulotkach, czy wiem kto posiada broń i czy ktokolwiek posiada radio. O ile sobie dobrze przypominam, były to wszystkie pytania, na które odpowiedziałem negatywnie – tak, jak i wszyscy moi koledzy z dziesiątki równocześnie przesłuchiwanej. Po przybyciu do więzienia dowiedziałem się od reszty kolegów współwięźniów, że jeżeli ktoś z przesłuchiwanych odpowiadał na zadane mu pytania mniej stanowczo, wahał się – ten był przesłuchiwany osobno. W takich wypadkach ci, którzy byli osobno przesłuchiwani, byli sprowadzani z powrotem do więzienia później, co budziło w reszcie już przesłuchanych zainteresowanie. Jaki był rezultat osobnego przesłuchiwania współwięźniów – nie wiem, gdyż bałem się ich pytać o szczegóły.

Odniosłem wrażenie, że wśród grupy młodzieży aresztowanej 28 kwietnia – byli również pozornie aresztowani i ci, którzy już byli na usługach gestapo. Powodem tego przeświadczenia był fakt zwolnienia na trzeci lub czwarty dzień po aresztowaniu niejakich Batki, Chruślickiego i jakiegoś trzeciego osobnika, którego nazwiska już dzisiaj przypomnieć sobie nie mogę. Rzeczywiście, jak się później dowiedziałem, obaj – Batko i Chruślicki, byli konfidentami. Batko został zastrzelony przez egzekutywę podziemnej organizacji, co było powszechnie znanym wydarzeniem w Nowym Sączu − co się stało z Chruślickim, tego nie wiem.

Aż do dnia wywiezienia, 10 maja 1940 r., całej grupy aresztowanych – nie było więcej zwolnień z aresztu. Tego dnia o godz. 12.00 w południe zostaliśmy załadowani na auta ciężarowe, których mogło być z dziesięć i konwojowani przez żandarmów niemieckich zostaliśmy wywiezieni do więzienia w Tarnowie, dokąd przybyliśmy tego samego dnia. W więzieniu tym przebywałem do 13 czerwca 1940 r., pobyt mój przebiegał bez specjalnych wydarzeń i bez dalszych przesłuchań.

W ciągu miesięcznego mego pobytu w więzieniu w Tarnowie zauważyłem, że do więzienia przybywają coraz to nowe grupy z różnych miejscowości, z Jarosławia, Krakowa, Przemyśla, Rzeszowa i gdy już więzienie były mocno przepełnione przygotowano transport mogący liczyć 700 osób lub więcej, przy czym więźniowie pochodzili z różnych sfer, byli w różnym wieku i różnych zawodów. Kobiet w tym transporcie nie było.

Po dwuletnim pobycie w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, dowiedziałem się od mego kolegi współwięźnia, którego nazwiska nie mogę sobie przypomnieć, a który pracował w kancelarii jako pisarz w Oddziale Politycznym i miał dostęp do akt personalnych więźniów, że przybywszy do obozu 13 czerwca 1940 r., przywiozłem ze sobą wyrok z miejscowego, tj. nowosądeckiego, gestapo – zostałem skazany na pobyt w obozie koncentracyjnym do końca wojny za wrogi stosunek do Rzeszy Niemieckiej. Sentencja wyroku zawierała się w jednym niemieckim określeniu, którego dzisiaj dokładnie nie jestem w stanie podać – w każdym razie wiem, że zostałem skazany, będąc podejrzany o wrogie nastawienie do Rzeszy.

O godz. 3.00 po południu transport wjechał bocznicą kolejową na teren obozu. Kolejno otwierano wagony pociągu osobowego i wypuszczano więźniów pojedynczo, kierując ich w utworzony z drutów kolczastych kręty [korytarz], podobnie jak się wypuszcza z klatek dzikie zwierzęta na arenę cyrkową. W [korytarzu] tym byli ustawieni co kilka kroków SS-mani, którzy bili więźniów tym, co mieli – rewolwerami, kijami, pejczami, bykowcami, karabinami. Przejście to było w ten sposób uzbrojone w ok. 30 SS-manów tak, że każdy z więźniów zmuszony biciem do przebiegnięcia tego korytarza musiał otrzymać co najmniej kilkanaście razy i to przeważnie w głowę. Przeważnie wszyscy wychodzili pokrwawieni. Na wolnym placu więźniowie byli ustawieni w grupy po dziesięć osób przez tzw. kapo rekrutujących się z niemieckich kryminalnych więźniów, opatrzonych zielonymi winklami. Kapo ci w równie brutalny sposób odnosili się od samego początku do więźniów powierzonych ich pieczy. Większe grupy, po spisaniu nazwisk, zostały odprowadzone do poszczególnych bloków, składających się na obóz I.

W ciągu pierwszego miesiąca pobytu więźniowie polityczni nie byli zatrudnieni do pracy, a jedynie urządzano im sportowe zajęcia, które były pomyślane jako swego rodzaju udręka więźniów. „Sport” ten polegał na tym, że zmuszano więźniów do toczenia się na przestrzeni 20 m pomiędzy dwoma ogniskami palącej się słomy. Stojący SS-man wkopywał więźnia do ogniska tak, że ten musiał się poparzyć, a pod wpływem poparzenia się uciekał, przy tym jeszcze niszczył sobie ubranie. Innego rodzaju „sport” polegał na bieganiu w kółko i maszerowaniu. Gdy któryś z więźniów w trakcie marszu zmylił krok lub wystawał z szeregu, − SS-mani wyciągali takich więźniów i bili do utraty przytomności, a nawet zabijali.

Tego rodzaju „sport” rozpoczynał się codziennie bez względu na pogodę o godz. 6.00 rano i trwał bez przerwy do 12.00, następnie była godzinna przerwa na obiad, a po obiedzie znów ćwiczenie do godz. 6.00.

W czasie tych tzw. zajęć sportowych całą uwagę musiał mieć więzień wytężoną, aby nie oberwać ciosów od czyhających na każdą sposobność SS-manów. Już w pierwszym miesiącu pojawiły się ofiary tego sportu, więźniowie byli tak wyczerpani, przemęczeni i tak pochłonięci sobą i instynktem samozachowawczym, że zapominali o najbliższych kolegach, wobec czego wypadki niepodźwignięcia się przy rannej pobudce kolegów więźniów, którzy w nocy zmarli – przechodziły niepostrzeżenie wśród innych więźniów.

Jednym ze silniejszych przeżyć w początkowym okresie mego pobytu w obozie – była długotrwała stójka na apelu, zarządzona przez komendanta obozu SS‑Obersturmbannführera Rudolfa Hößa po apelu od godz. 6.00 po południu do 12.00 z tego powodu, że w ciągu dnia jeden z więźniów – Wiejowski, zbiegł w czasie pracy poza obozem. Höß zapowiedział wszystkim więźniom, że będą stać dopóty, dopóki zbiegły więzień nie znajdzie się. Równocześnie zarządził poszukiwanie go przez SS-manów. Wobec tego, że i SS-mani z powodu zarządzonej stójki nie mogli się udać na spoczynek, wściekłość ich zaczynała się coraz bardziej potęgować, co odbijali sobie na więźniach. W ciągu pierwszych sześciu godzin wszyscy starsi, a zarazem słabsi padli nieprzytomni. W trakcie stójki nikt nie mógł się ruszyć pod groźbą otrzymania ciosu od czuwających SS-manów i kapo – Niemców, którzy za byle poruszenie doskakiwali lub znienacka podchodzili i bili więźniów ze zmęczenia słaniających się na nogach. W ten sposób otrzymałem uderzenie w tył głowy kijem od Niemca kapo, który mnie kiwającego się ze zmęczenia przywrócił do przytomności uderzeniem i słowami: „Guten Morgen”. Wobec tego, że zbiegły więzień nie odnalazł się do godz. 12.00 w nocy, została zarządzona przez Hößa stójka na dalsze sześć godzin do 6.00 rano. Zaznaczam, że w stójce brali udział wszyscy ci, którzy byli zobowiązani stanąć do apelu wieczornego, przez co rozumiem i tych, którzy leżeli chorzy w szpitalach. Ci wszyscy, którzy ze szpitala nie mogli o własnych siłach przyjść, byli sprowadzeni przez współwięźniów zdrowszych i w taki sposób byli podtrzymywani pod ramiona w trakcie apelu.

W trakcie następnych sześciu godzin stójki ofiary były jeszcze liczniejsze niż poprzednio. Rano o godz. 6.00 nadal, mimo poszukiwań, nie było zbiegłego więźnia. Komendant Höß zarządził dalszą stójkę do godz. 12.00 w południe. Ofiary stójki były coraz liczniejsze.

W trakcie trzeciej stójki wszyscy ci więźniowie, którzy pracowali w grupie ze zbiegłym lub nawet mogli coś wiedzieć o kierunku i szczegółach ucieczki – zostali pobici przy wszystkich – wymierzono im po 25 razów bykowcem w tylną część ciała. Po takim biciu przeważnie już nikt się nie podnosił.

W południe komendant Höß wezwał lekarza obozowego Hauptsturmführera Popierscha, z pochodzenia Węgra, który przeszedł się wśród szeregów i zarządził przerwę stójki o godz. 2.00 po południu, tj. po 19 godzinach nieprzerwanej stójki, i pozwolił udać się do bloku.

Po stójce tej blisko jedna trzecia więźniów, czyli ok. 500 osób już nie wróciło do bloku, zginęli z wyczerpania, na zawał serca, udar słoneczny lub z powodu pobicia.

Pozostałymi trupami na placu apelowym zajęli się już sanitariusze. Od tego mniej więcej czasu rozpoczęło się palenie zmarłych w krematorium zbudowanym tuż przy bramie wejściowej do obozu.

Apel ten połączony z tak długotrwałą stójką miał miejsce pod koniec sierpnia 1940 r., czyli pod koniec trzeciego miesiąca od założenia obozu.

Praktyczne zajęcia w obozie dla więźniów politycznych rozpoczęły się po miesięcznym okresie poświęconym „ćwiczeniom sportowym”. W tym czasie rozpoczęto rozbudowę obozu koncentracyjnego na wielką skalę zwłaszcza, że coraz częściej przywożono nowe transporty więźniów politycznych. Gdy uciekł któryś z więźniów w czasie pracy – znowu zarządzane były stójki po apelu, trwające trzy – cztery godziny, i w trakcie takiej stójki komendant obozu (Lagerführer) − Fries w porozumieniu z Hößem i w jego obecności wybierał na każdego zbiegłego więźnia dziesięciu, a później nawet dwudziestu więźniów politycznych – z przeznaczeniem na rozstrzelanie. Każda taka wybiórka na rozstrzelanie była na zarządzenie Hößa ogłaszana przez tłumacza wszystkim na apelu, po czym bezpośrednio wykonywana.

Byłem świadkiem jak za wyznaczonego na rozstrzelanie, który prosił Fritzscha o darowanie mu życia – zgłosił się ksiądz zakonny Kolbe, który został zabrany i oddany do bloku 11., gdzie go głodzono przez dłuższy czas, a później dostał zastrzyk fenolu, od którego zginął.

Specjalistą od zastrzyków był Oberscharführer Klehr, a specjalistą od rozstrzeliwania ludzi w 11. bloku był Oberscharführer Palitzsch.

Jednym z pierwszych masowych rozstrzeliwań Polaków w bloku 11. było rozstrzelanie grupy ponad 300 więźniów pochodzących z Lublina, co miało miejsce pod koniec 1943 r.

Przed tym wypadkiem miały miejsce masowego rozstrzeliwania na bloku 11. więźniów innych narodowości, jak Żydów, Rosjan, Słowaków, jednak najwięcej Polaków, schwytanych w czasie walk partyzanckich na obszarze tzw. Guberni. Oprócz tego znam wypadek masowego rozstrzelania 72 Polaków z Krakowa z gazowni miejskiej. Na to masowe rozstrzelanie patrzyłem z dachu przyległego bloku. Rozstrzeliwanie odbywało się w ten sposób, że więźniowie klękali w grupach po dziesięciu obok siebie, a SS-mani salwami strzelali do nich z ręcznego karabinu maszynowego. Po rozstrzelaniu w ten sposób jednej dziesiątki następowało rozstrzelanie następnej, aż do [zabicia wszystkich], zaś obecny przy tym komendant obozu Fritzsch i Palitzsch podchodzili do tych, którzy dawali jeszcze znak życia i dobijali.

Przeważnie rozstrzeliwania odbywały się we wtorki i piątki każdego tygodnia. Wówczas komendant całego obozu Höß, drugi komendant obozu (Lagerführer) Fritzsch, Oberscharführer Palitzsch, Unterscharführer Lachmann, Oberscharführer Boger, Unterscharführer Kaduk, Oberscharführer Klausen [Claussen] i cały szereg pomniejszych SS-manów zbierali się w bloku 11., co widząc więźniowie zaraz domyślali się, że wkrótce nastąpi masowe rozstrzeliwanie więźniów umieszczonych tam przed egzekucją.

Początkowo rozstrzeliwania odbywały się w ciągu dnia bez zachowania żadnych pozorów zatajania tego. Oczywiście odgłosy strzałów sprawiały deprymujące wrażenie na więźniach w obozie. Nieco później Palitzsch miał do dyspozycji karabin maszynowy, który bardzo cicho strzelał, zresztą wszystko inne w tym bloku było tak urządzone, żeby przytłumić odgłosy strzałów – trzeba było wprawnego ucha, aby usłyszeć, kiedy dokonywano rozstrzeliwania więźniów w bloku 11. Podczas, gdy jedni SS-mani rozstrzeliwali, wielu innych przypatrywało się z sadystycznym upodobaniem ostatnim momentom życia rozstrzeliwanych więźniów.

Oprócz miejsca przeznaczonego do rozstrzeliwań między blokami 10. a 11. masowe rozstrzeliwania były wykonywane w tzw. [nieczytelne] koło wartowni obozowej i w krematorium I.

Od 24 grudnia 1941 r. byłem zatrudniony w obozie jako sanitariusz i między innymi obowiązkiem moim było zbierać i ładować na wózek – platformę trupy rozstrzelanych więźniów i odwozić je do krematorium, w czym brali również udział i inni więźniowie polityczni.

Moim obowiązkiem jako sanitariusza było mierzenie gorączki chorym, robienie opatrunków, mycie, podawanie jedzenia, zgłaszanie przypadków śmierci i odprowadzanie do bloku 11.

w wypadku skazania na śmierć na podstawie aktów, które przychodziły z zewnątrz – oraz odwożenie zmarłych na platformie do krematorium. Dwukrotnie ponadto zdejmowałem powieszonych przy apelu.

W ciągu mego dwuletniego pobytu w szpitalu w charakterze sanitariusza zauważyłem, że więźniowie przybywający w transportach z Warszawy – wyjątkowo nie mogli się przystosować do warunków pobytu w obozie, co skutkowało szybkim załamaniem psychicznym, a potem następowało załamanie fizyczne i zgon. Widoczna była mała odporność psychiczna i rezygnacja. Tacy więźniowie nie przestrzegali higieny w jedzeniu, rzucali się bowiem na brudne obierki ziemniaczane, na różne odpadki jedzenia, mimo że mogli sobie zdawać sprawę z następstw jedzenia takich rzeczy, jak biegunka i inne choroby przewodu pokarmowego.

W połowie 1943 r. była w obozie największa śmiertelność, która dochodziła w największym nasileniu do 3000 wypadków dziennie, wliczając w to zmarłych w szpitalu i obozie, a nie wliczając tych, których z powodu wycieńczenia przeznaczano na zagazowanie cyklonem oraz rozstrzelanych. Liczbę tę poznałem z dziennych zestawień sporządzanych w sekretariacie szpitalnym każdego dnia – dokąd uczęszczałem oddając raporty z powierzonej mi sali.

W październiku 1941 r. został sprowadzony do obozu sowiecki transport jeńców wojennych liczący 13 tys. ludzi. Transport ten w przeciągu niespełna pół roku został całkowicie zniszczony. Na wyniszczenie tego transportu złożyły się następujące [przyczyny]: jeńcy na śniadanie otrzymywali czarną kawę, na obiad ćwierć litra zupy z gotowanej brukwi, a na kolację otrzymywali po 150 g chleba. Oczywiście otrzymywali te porcje tylko ci, którzy mieli na tyle sił, aby udać się do kotła z kawą, czy też z zupą, lub do rozdającego chleb. Jeńcy ponadto spali bez żadnego przykrycia. Na skutek takiego traktowania i wyżywienia wybuchł tyfus durowy i plamisty, który nawet przerzucał się na polski obóz. Śmiertelność z powodu tyfusu była wielka, lecz i to jeszcze nie wystarczało do szybkiego zlikwidowania tej grupy sowieckich jeńców wojennych. Jakoś z końcem listopada 1941 r. zaczęli SS-mani najpierw masowo gazować jeńców w bloku 11. i równocześnie rozstrzeliwać masowo na podwórzu tegoż bloku. Widziałem, jak Niemcy przepędzali w dzień nagich jeńców na blok 11., z tym że każdy miał na sobie pasek rzemienny, który mu pozostawiono – bo wszystkich zapędzili do bloku podstępem – obiecując im, że tu otrzymają nowe ubrania, a potem zostaną przewiezieni już na inny blok. Miało to ich w ten sposób uchronić od dalszej epidemii tyfusu. Zagazowaniu uległo jednorazowo ok. 200 ludzi. W ten sposób zagazowali Niemcy trzy grupy. Jako sanitariusz w nocy, wraz z innymi sanitariuszami i lekarzami z założonymi maskami gazowymi, wyciągałem z komór znajdujących się w piwnicach bloku 11. Przy tej czynności dwóch kolegów sanitariuszy uległo zatruciu. Zagazowanych wynosiliśmy na dwóch platformach poza obóz i tam chowaliśmy ich w masowym grobie, układając warstwami przesypywanymi chlorem. Odwożenie do tego masowego grobu zagazowanych i rozstrzelanych odbywało się przez cztery dni bez przerwy, tj. dniem i nocą, z tym że za dnia platformy były nakrywane brezentem. Sanitariusze zatrudnieni przy chowaniu jeńców sowieckich w masowym grobie otrzymywali w ciągu tych czterech dni podwojoną porcję normalnego wyżywienia.

Przypadki jeszcze względnego wyglądu jeńców sowieckich przed zagazowaniem lub rozstrzelaniem należy tłumaczyć sobie w ten sposób, że niektórzy powodowani chęcią życia postępowali w stosunku do swoich kolegów z dziką i zwierzęcą bezwzględnością, odżywiając się według możności ich kosztem.

W tych warunkach, jakie w obozie panowały, budziły się w ludziach zwierzęce instynkty.

Co miesiąc były wysyłane do Berlina tzw. Monatsberichty ze szpitala. Poufnie dowiedziałem się od kolegów współwięźniów, którzy pracowali w kancelariach obozowych, jakie liczby chorych, zmarłych i wyleczonych były podawane w tych Monatsberichtach. Porównując je z rzeczywistością i z zestawieniami robionymi w sekretariacie szpitala, doszedłem do przekonania, że były znacząco fałszowane, a mianowicie stan chorych był pomniejszony, śmiertelność była podawana w znikomych liczbach, natomiast wyleczenia podawane było w powiększonych. Fałszerstw tych dopuszczali się sami SS-mani, którzy przygotowywali Monatsberichty.

Pamiętam, że jakoś w miesiąc po zagrzebaniu jeńców sowieckich, ok. 8000 ludzi w masowym grobie, zdaje się na skutek przyczyn zewnętrznych, być może na skutek wiadomości z prasy zagranicznej, zarządzili ekshumację zwłok i przetransportowanie ich do krematorium oraz spalenie. Grób sam zasypano i zamaskowano posadzeniem drzewek i posianiem trawy − znalezienie tego miejsca obecnie byłoby bardzo trudne.

W obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu przebywałem do października 1944 r. i wiem, że przez cały ten czas – z jakąś niewielką przerwą, komendantem całego obozu był Rudolf Höß. W przerwie komendantem był niejaki Sturmscharführer Liebehenschel, były komendant Majdanka, który w tym czasie został zajęty na skutek posuwania się armii sowieckiej na zachód. Wobec tego jednak, że Liebehenschel okazał się bardziej ludzki, z powrotem został mianowany komendantem obozu zbrodniarz wojenny i ludobójca Rudolf Höß.

Höß był nazwany przez Polaków w obozie „Polenfresserem”, a tak nienawidził Polaków, że odnosiło się wrażenie, iż na spotkanie więźnia Polaka doznaje Höß jakiegoś szoku nerwowego. Sam osobiście nie bił więźniów, lecz idąc zawsze w towarzystwie SS-mana o niższej szarży zawsze starał się znaleźć jakiś pretekst do pobicia i zmaltretowania spotkanego więźnia do czego zachęcał towarzyszącego mu SS-mana.

Do tego aby zostać skatowanym przy spotkaniu się z Hößem wystarczyło, że więzień nie stanął w odpowiedniej odległości od niego albo na czas lub nieodpowiednio mu się ukłonił, albo jakiekolwiek zauważone zaniedbanie w postawie lub zachowaniu się więźnia.

W czasie mego pobytu w obozie nie miałem sposobności bezpośrednio zetknąć się z Hößem. Będąc zajęty jako sanitariusz, zaś po dwóch latach jako laborant w aptece obozowej, bezpośrednio nie zetknąłem się z takimi aktami zbrodni, jak gazowanie na terenie obozu przyjeżdżających transportów żydowskich z całej Europy i transportów innych narodowości, jak Polaków, Słowaków, Rosjan, Francuzów, Węgrów, Jugosłowian i innych jeszcze, które to transporty, z pominięciem pobytu w obozie, od razu szły do komór gazowych, a następnie do krematorium − w efekcie czego rozpościerały się dymy nad Birkenau, obszernie opisane w książce Seweryny Szmaglewskiej.

Świadek do protokołu załącza zdjęcia artystycznych rysunków wykonanych przez artystę malarza Siwaka, byłego więźnia Oświęcimia, przebywającego na zachodzie w strefie angielskiej.

Świadek zastrzega sobie zwrot dołączonych zdjęć przedstawiających: Unterscharführera Kaduka, Oberscharführera Claussena i Oberscharführera Bogera – po rozprawie.