JÓZEF ŚLEDŹ

St. sierżant Józef Śledź, 45 lat, przemysłowiec, żonaty.

17 września 1939 r. zostałem aresztowany przez NKWD i odstawiony na teren rosyjski do miejscowości Pleszczenice. W areszcie siedziałem dwa tygodnie. Przy doprowadzeniu do więzienia oświadczono mi, że jestem przytrzymywany jako zakładnik i nie spisywano ze mną żadnego protokołu. W więzieniu siedziałem w pojedynczej celi, bez możności komunikowania się z otoczeniem, zdany jedynie na wikt więzienny. Po upływie tych dwu tygodni przewieziono mnie do więzienia w Głębokiem i osadzono na celi wspólnej, w której spotkałem wielu znajomych. Od nich dowiedziałem się, że na terenie mojej miejscowości przeprowadzono szereg aresztowań. Cele były przepełnione aresztowanymi do tego stopnia, że nie było miejsca na ewentualny odpoczynek nocny. Cele urągały wszelkim wymogom higienicznym – brud, wszy, robactwo. Wyżywienie składało się z kromki chleba wagi ok. 150 g oraz brudnej tzw. zupy.

W ciągu trzech miesięcy mego pobytu w więzieniu w Głębokiem byłem przesłuchiwany 26 razy. Przesłuchania odbywały się zazwyczaj w porze nocnej i każde trwało godzinami. Ówczesny naczelnik NKWD, Baranow, lubował się w biciu aresztowanych przy przesłuchaniu i to w sposób sadystyczny, chcąc wymusić na każdym zeznania zgodne z ich oskarżeniem. Zarzucano mi współpracę z II oddziałem i na ten temat starano się wydostać zeznania. Ponieważ nie pokrywały się one z treścią oskarżenia, przeto Baranow ukarał mnie dwumiesięczną ciemnicą, znajdującą się w piwnicach więzienia. Tam zachorowałem, opuchłem na całym ciele i po zbadaniu przez lekarza zostałem ponownie przeprowadzony do celi ogólnej. Pobyt w ciemnicy tak znacznie osłabił moje zmysły, że po powrocie do celi ogólnej nie byłem w stanie poznać nawet najbliższych znajomych. Po powrocie do ogólnej celi prowadzono jeszcze dalsze przesłuchania, a ich wynik był stale ten sam.

Po upływie trzech miesięcy przewieziony zostałem do więzienia w Berezweczu. Więzienie to przerobione było z klasztoru. Tutaj również w celach było przepełnienie. Sale, mimo wielkich mrozów, nie były opalane, a więźniowie spali w ubraniach na porobionych narach bez żadnego przykrycia. Pożywienie było również marne, bo składało się z kawałka chleba i zupy. Paczki przekazywane przez rodzinę były przyjmowane, lecz nie były doręczane więźniom, bo władze kazały paczkę konfiskować. Z przesyłki otrzymywaliśmy tylko bieliznę i trochę tytoniu. Aresztowanych każdego dnia przybywało i od nich uzyskiwaliśmy wiadomości o masowych aresztowaniach i wywożeniu polskich rodzin do Rosji. Więźniowie rekrutowali się przeważnie z inteligencji narodowości polskiej.

28 lutego 1940 r. wezwano mnie na korytarz więzienny, gdzie było wielu znajomych i ok. godz. 5.00 wieczorem odtransportowano nas na stację kolejową Głębokie, następnie załadowano nas do wagonów towarowych po 60 ludzi i wywieziono na teren Rosji do więzienia w Orszy. Podróż trwała cztery dni. Wagony były nieopalane. Przez cały czas tylko dwa razy otrzymałem po 400 g chleba. W Orszy piechotą odprowadzono nas do więzienia. Tutaj rozdzielono nas na grupy i rozmieszczono po ciasnych, wilgotnych celach. Wymiary cel były następujące: pięć na cztery na trzy metry; w takiej celi osadzano 25 ludzi. Cele nie były opalane, wietrzone; więźniowie nie byli wyprowadzani na przechadzki. Cały dzień cela była zamknięta, kibel wynoszono raz na dobę, wobec czego smród z niego zanieczyszczał powietrze. Tutaj nie byłem więcej przesłuchiwany.

W kwietniu 1940 r. odczytano mi wyrok, skazujący mnie na osiem lat przymusowych robót w obozach karnych. W maju 1940 r. ponownie załadowano nas do wagonów towarowych i odwieziono do Kotłasu. Podróż trwała około miesiąca i odbywała się w warunkach bardzo uciążliwych; ponieważ wagony były pozamykane, potrzeby fizjologiczne załatwialiśmy w wagonie, a jeść otrzymywaliśmy raz dziennie: kromkę chleba o wadze 300–400 g i wodę.

W Kotłasie zgromadzono nas w obozie, w którym znajdowali się Rosjanie. Były tam baraki otoczone drutem kolczastym. W baraku mieszkało ok. 300 ludzi, a spało się na piętrowych narach. Więźniowie polscy nie korzystali z baraku, ponieważ zbiry rosyjskie stale napadali na nas, zdzierali z nas odzież, kradli bieliznę i pozostałe rzeczy. Po upływie tygodnia załadowano nas na barkę i rzeką odpłynęliśmy na północ do Czubi [Czibiu?]. Tam podzielono nas na grupy po 200 ludzi i skierowano do sąsiednich lasów, celem wykarczowania miejsca pod budowę linii kolejowej. W bagnistych lasach budowaliśmy sobie szałasy z gałęzi, do których udawaliśmy się na wypoczynek nocny. Praca trwała od 16 do 18 godzin dziennie. Wymagano normy nadludzkiej, która polegała na wykarczowaniu ok. 20 m2 powierzchni i jednoczesnym rozkopaniu jej i przygotowaniu pod tor kolejowy. Wikt zależał od wykonania normy. W razie wykonania normy otrzymywało się 500 g wilgotnego i na pół surowego chleba oraz dwa razy dziennie pseudozupę. Żadnej łaźni ani zmiany bielizny nie było. Po upływie trzech miesięcy więźniowie opadali z sił wskutek wycieńczenia. Bito ich, sadzano do izolatora i w ten sposób zmuszano do pracy. Byłem świadkiem zajścia, jak inż. Połoński, pracujący w Polsce w przemyśle ciężkim w COP, został podczas pracy zabity kijami, ponieważ z braku sił nie był w stanie pracować.

Po trzech miesiącach komisja lekarska, która zjechała rzekomo z Moskwy, uznała 80 ludzi za zupełnie niezdolnych do pracy fizycznej. Do tej grupy zaliczono i mnie. Przeprowadzono nas do sąsiedniej kolonii roboczej, w której przebywali już ludzie wyczerpani, niezdolni do pracy fizycznej. Po dwutygodniowym pobycie tam, gdy otrzymywaliśmy trochę lepsze pożywienie, odkarmiono nas trochę, lecz ponownie zaczęto zmuszać do tej samej pracy. Sposób obchodzenia się z więźniami i warunki pracy tak dalece zdeprymowały więźniów, że wielu z nich odrąbywało sobie siekierą stopy lub ręce. Samobójstwa były również dość częstym zjawiskiem. Odzież mieliśmy swoją, zupełnie zniszczoną, gdyż przy pracy niszczyła się okropnie, a nie było najmniejszej możliwości naprawić ją.

Stosunki koleżeńskie między Polakami były dobre. Przez Rosjan byliśmy na każdym kroku szykanowani.

Nie mieliśmy możności komunikowania się z rodzinami ani nie mieliśmy żadnych wiadomości o Polsce. W miesiącach zimowych 1941/42 warunki wyżywienia znacznie się pogorszyły, do tego stopnia, że więźniowie łapali szczury i spożywali ich mięso. Na 250 ludzi otrzymywaliśmy pięć kilogramów mąki żytniej na całodzienne utrzymanie. Chleba wydawano 500 g na osobę. Byłem również świadkiem, jak starszy człowiek, Gruzin, wyczerpany fizycznie, odciął sobie toporem rękę, a wówczas strażnicy, szczując go wytresowanymi psami, popędzili go do pracy. Naturalnie więzień zmarł. Takich faktów była niezliczona liczba.

9 stycznia 1942 r. zostałem zwolniony z obozu na podstawie amnestii. W udostowierieniju wyznaczono mi miejsce zamieszkania na Północy. Proponowano mi objęcie posady. Do armii polskiej nie chciano nas kierować. Jednak małymi grupkami zwalniano nas z obozu, w ten sposób nie dopuszczali do utworzenia większych naszych zgrupowań. Po wyjściu z obozu udało mi się dostać do Kotłasu, gdzie zgłosiłem się do polskiej placówki, która skierowała nas do Kermine i tu zgłosiłem się do Wojska Polskiego.