STANISŁAW SZCZEPANIAK

Stanisław Szczepaniak, ur. w 1921 r., narodowość polska.

Przed wojną mieszkałem w Stanisławowie. Ojciec mój był sędzią i to było przyczyną mego wyjazdu do Rosji. 13 kwietnia 1940 r. wywieziono wiele rodzin z Polski, były to przeważnie rodziny wojskowe i policyjne. Zabieranie zesłańców z domu odbywało się w nocy. Ja z rodziną, to jest z matką i siostrą, należałem do tych, których nie zdążono załatwić w nocy i byliśmy o tyle w szczęśliwszym położeniu od innych, że dowódca trzech bolszewików, którzy po nas przyszli, nie był człowiekiem zbyt brutalnym. Dano nam czas na spakowanie się. Samochód zawiózł nas na dworzec towarowy i w krótkim czasie znaleźliśmy się w wagonie. Jak opowiadali towarzysze niedoli, wywożenie odbywało się wszędzie w ten sam sposób, z tą tylko różnicą, że w niektórych domach przeprowadzano rewizję. Wywożono całe rodziny, chorych i starców także.

W czasie podróży umarło dwoje ludzi i urodziło się jedno dziecko. Pasażerów w wagonie [było] ok. 30. Nastrój przygnębiający, kobiety płaczą, młodzież smutna, milcząca. Dopiero po kilku dniach, gdy wszyscy pogodzili się z losem i uspokoili się trochę, zaczęły się rozmowy, a nawet żarty, bo trzeba było czymś zająć czas. Wyżywienie, jak zawsze w Rosji, marne. Raz na dobę zupa lub kasza i pół kilograma chleba na osobę. Raz na dobę wypuszczano po jednej osobie z wagonu po wodę.

Po prawie trzech tygodniach byliśmy na miejscu przeznaczenia, sowchoz w północnym Kazachstanie. Władze miejscowe przywitały nas obojętnie, ludność chwilowo przyjaźnie. Później sympatie tubylców dla nas zostały zamienione na niechęć przez agitację partyjnych.

Osiedle składało się z kilkunastu drewnianych domków państwowych i z ziemi wybudowanych prywatnych. Do stacji kolejowej 50 km, do lekarza 20. Listy z Polski przychodziły po dwu tygodniach, gazety z kilkudniowym opóźnieniem. W sowchozach dostaliśmy miejsce w państwowym baraku. W lecie życie w tym mieszkaniu uprzyjemniały niezliczone ilości pluskiew. Karaluchów też było niemało. W zimie woda zamarzała, piece dymiły. W niektórych sowchozach dano Polakom trochę odpocząć, w innych zagnano od razu do pracy. Pracowaliśmy tam jak rosyjscy sowchoźnicy, lecz nieprzyzwyczajeni do ciężkiej pracy, nie mogliśmy im dorównać w wypełnianiu normy. Przyjechaliśmy właśnie, gdy rozpoczął się okres wiosennych robót w polu. Pracowało się wtedy dniami i nocami. Młodzi chłopcy biegali całymi dniami po polach i palili małe kopiczki słomy pozostałe z poprzedniego roku, trochę starsi na pługach spełniali rolę po rosyjsku zwanych pruepszczyków, zadanie ich polegało na oczyszczaniu pługów ciągniętych przez traktory. Silni mężczyźni pracowali na siewiarkach [siewnikach]. Potem przyszedł okres, kiedy nie było już pośpiechu w pracy, lecz wówczas też nikt nie był bezczynny, woziliśmy nawóz, kąpało się i strzygło owce, przygotowywało się opał na zimę dla sowchozu. Zdobycie opału dla siebie było bardzo trudne. Drzewa w tych stronach nie było zupełnie. Do palenia używało się słomy lub suszonego nawozu krajanego w kostki. W czasie żniw woziliśmy dla siebie słomę, lecz szło to ciężko, bo pracowało się po 14 godzin dziennie i trudno było wypożyczyć byki do wożenia. Jeszcze trudniejsze było zdobycie opału w kołchozach. Słomę dostawało się za trudodni. Polacy mieli mało trudodni, więc dostawali mało słomy. W lutym nikt już nie miał opału, jedyne wyjście z tego przykrego położenia, to ukraść. Kradliśmy, co tylko można było spalić i co było własnością sowchozu. Codziennie znikały coraz to nowe deski, nawet drabiny. W zimie warunki życia stały się trudniejsze. W lecie zdobycie żywności odbywało się w ten sposób, że jechało się do sąsiedniego kołchozu, gdzie można było kupić mąkę i kartofle. W zimie komunikacja istniała tylko z centralą sowchozu. Trzeba było żyć oszczędnie, korzystając z zapasów lata. W miejscowym sklepiku można było kupić czasem pół kilograma chleba, raz na kilka tygodni suszoną rybę.

W lipcu 1941 r. zostałem wywieziony bez rodziny na budowę linii kolejowej Akmolińsk – Kartały. Wyjechało tam kilka tysięcy ludzi, ale nie całe rodziny, lecz tylko młodzi. Tam mieszkaliśmy w barakach, w których w czasie deszczu woda ciekła przez dach, albo w zapluskwionych wagonach.

Po ogłoszeniu amnestii pozwolono wrócić do domu tylko nielicznym uznanym przez lekarza za chorych, ale nie wypłacono im pieniędzy za pracę. Wszyscy inni musieli uciekać. Pisałem potem kartkę, aby mi przysłano zarobione pieniądze, ale nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Przy wyjeździe do wojska nie robiono mi żadnych trudności ani nie udzielono żadnej pomocy. W polskiej placówce dostałem bilet kolejowy i żywność na kilka dni. W krótkim czasie byłem w Buzułuku.