JÓZEF GITLER-BARSKI

Piętnasty dzień rozprawy, 25 stycznia 1947 r.

Józef Gitler-Barski, lat 48, zamieszkały w Warszawie, sekretarz generalny Amerykańskiego Komitetu Pomocy Dzieciom, w stosunku do stron obcy.

Przewodniczący: Na jaką okoliczność został świadek ten wezwany? Bo to jest świadek oskarżenia?

Prokurator Siewierski: Świadek został wezwany na okoliczność akcji pomocy w ramach getta i [w celu] stwierdzenia, w jakim zakresie istniała potrzeba tej pomocy.

Przewodniczący: Proszę, niech świadek przedstawi, co mu jest wiadome w tej sprawie.

Świadek: W getcie zajmowałem stanowisko dyrektora Komitetu Opieki nad Dziećmi – centralnej organizacji opieki nad dziećmi. Wśród 500 tys. mieszkańców grupa przeszło 100 tys. była przedmiotem szczególnie zawziętego prześladowania przez władze getta, pozostające pod rozkazami oskarżonych. Były to dzieci żydowskie. O ich życiu, o ich przeżyciach i odczuwaniach chciałbym mówić w moich zeznaniach. Dzieci te cierpiały podwójnie. Z jednej strony przeżywały tragedię utraty swoich najbliższych rodziców i krewnych, z drugiej strony same były przedmiotem prześladowań, a w końcu zagłady. Jestem w posiadaniu materiałów dotyczących nie tylko moich bezpośrednich obserwacji i przeżyć w związku z opieką nad dziećmi w getcie, ale także materiałów z bezpośrednich zeznań dzieci, które przeżyły getto, i dzieci, które zginęły w obozach i zdążyły o swoich przeżyciach opowiedzieć. Proszę Wysoki Trybunał o pozwolenie posługiwania się tym materiałem.

Przewodniczący: Jaką granicę wieku świadek rozumie przez [określenie] „dzieci”?

Świadek: Od najmłodszych do maksimum 16-, 17-letnich.

Jedyną organizacją społeczną była Żydowska Samopomoc Społeczna. W ramach tej organizacji działały wszystkie jej oddziały, odnoszące się do poszczególnych zagadnień opieki – zdrowia, dzieci bezdomnych itd. Ja kierowałem organizacją opieki nad dziećmi.

Dzieci w getcie znalazły się w szczególnie ciężkiej sytuacji z powodu utraty swoich bliskich. Rodziców zabierano do obozów od samego początku i dzieci były osierocone bardzo wcześnie, tak że liczba sierot, która przed powstaniem getta wynosiła 1200, dosięgła liczby 6000 – w ciągu krótkiego czasu 6000 sierot zapełniło sierocińce, które organizowaliśmy w getcie. Reszta dzieci, półsierot z punktów dla wychodźców, wałęsała się na ulicach i stanowiła przedmiot grozy dla każdego, kto przechodził ulicami getta w Warszawie. Na ulicach leżały pokotem dzieci napuchnięte, głodne, owrzodziałe, błagające o pomoc.

Z drugiej strony dzieci, które czuły się zdrowe, starały się żywić swoje rodziny. Przekradały się na stronę aryjską, prześlizgiwały się tam i sprzedawały rzeczy wynoszone z getta, żeby przynieść żywność. Przy murach getta odbywały się sceny wstrząsające. Dzieci, które wracały, często były łapane przez żandarmów i rozstrzeliwane na miejscu. Sam z okna mojego biura przy ul. Leszno widziałem taką scenę. Była tam brama, wylot na Leszno. Pewnego razu dziecko – dziewięcioletni chłopak – przekradało się z woreczkiem, w którym znajdował się chleb. Żandarm go złapał i rozstrzelał na miejscu. Trup dziecka parę godzin leżał i widoczny był z okien mojego biura, póki służba porządkowa go nie sprzątnęła.

Dzieci były dziesiątkowane również przez tyfus, który panował nagminnie w internatach, jak i w punktach dla wychodźców. Codziennie setki dzieci wożono na cmentarz ofiar tyfusu.

Dzieci żebrały, ale nie tylko żebrały. Znany był typ dziecka „hapera” – dzieci te czekały na ludzi wychodzących ze sklepów żywnościowych i łapały za paczki, wgryzając się od razu zębami w żywność, ażeby im jej nie zabrano. Dzieci te były niemiłosiernie bite przez policję żydowską (?).

Organy opieki nad dziećmi nie mogły sobie poradzić z problemem bezdomności i nędzy dziecka żydowskiego. Domy sierot były przepełnione, w internatach nie było miejsca, kuchnie nie mogły nastarczyć gorącego posiłku.

Wspominałem na początku, że działalność nasza była legalna. To niezupełnie jest ścisłe. Nie mogła być legalna żadna działalność w getcie, która miała na celu ratowanie kogokolwiek, a szczególnie dzieci. Podstawowym założeniem getta było zniszczenie ludności, a nie ratowanie. Dlatego nasza działalność była nielegalna. Nielegalność wyrażała się w tym, że nie mieliśmy żywności dla dzieci. Gdybyśmy chcieli zadowolić się przydziałami, jakie zakład żywnościowy getta otrzymywał dla ludności, w tym dzieci, to dzieci w naszych sierocińcach umarłyby z głodu. Kupowaliśmy żywność na rynku nielegalnym, żywność szmuglowaną.

W każdej chwili mogło to spowodować zamknięcie instytucji i likwidację kierownictwa. Mieliśmy budżet miliona złotych miesięcznie, a wolno nam było mieć w kasie 2000 zł. Kasa więc była potajemna. Dziesiątki razy wykonywaliśmy czynności, za które groziła nam śmierć z punktu widzenia przepisów tych, którzy się uważali za władzę w getcie i poza nim.

Istniała w getcie komisja do walki z żebractwem dzieci. Jej przewodniczącym był prof. Hirszfeld, ja byłem jej członkiem. Byliśmy bezsilni. Nie można było odciągnąć dzieci od żebraniny, gdyż ta żebranina utrzymywała nie tylko dzieci przy życiu, ale i ich rodziców i rodzeństwo.

W getcie był zakład nauczania. Nie wolno było dzieci uczyć. Myśmy ten zakaz omijali. Utworzone zostały kuchnie, z których korzystało ok. 30 tys. dzieci. Mieliśmy się ograniczać do wydawania posiłków. Te kuchnie były zamaskowanymi szkołami dla dzieci. Mieściły się w budynkach szkolnych. Personel kuchni, podający i gotujący – to byli nauczyciele. Po wydaniu posiłku zamykano budynek, stawiano kogoś na czatach i odbywało się tajne nauczanie. Dzieci głodne uczyły się, a personel nauczający narażał się na śmierć za ich uczenie.

Zbliżała się data, o której prawdopodobnie już nieraz tu była mowa – 22 lipca 1942 r., początek likwidacji getta. Zadrżeliśmy o los dzieci. Kierownicy instytucji opiekuńczych [czuwających nad] 45 tys. dzieci zastanawiali się nad sposobem ich uratowania. Z perspektywy czasu ówczesne nasze pomysły wydają się naiwne. Wydawało się nam, że będziemy mogli część dzieci uratować. W pierwszym tygodniu [Wielkiej] Akcji, kiedy Niemcy ograniczali się do kontroli, a wykonanie powierzyli policji niemieckiej, udawało się nam uratować dzieci żydowskie w sierocińcach. Nie były one ruszone. W drugim tygodniu, kiedy Niemcy sami się [tym] zajęli, jeden sierociniec szedł za drugim. Pierwsze poszły dzieci z sierocińca Korczaka wraz z wychowawcami. Następnie poszły półsierocińce – dzieci z kuchni w czasie posiłków były zabierane i wysyłane do Treblinki. Trzeba podkreślić bohaterską postawę wychowawców z Korczakiem na czele, którzy szli świadomie razem z dziećmi na śmierć.

Chcę przytoczyć jeden obrazek: w czasie jednej z akcji wysiedleńczych, w nocy przedostałem się na teren zakładu sprawdzić, [czy] może któreś z dzieci pozostało. Budynek wyglądał jak po grabieży. Meble porozbijane, statki potłuczone, pierze z pościeli fruwały w powietrzu. W ostatnim pokoju znalazłem kołdrę zawiniętą w rulon. Zastanowiłem się dlaczego. Odwinąłem kołdrę i znalazłem pięcioletniego chłopca. Sądziłem, że nie żyje. Dawał jednak słabe oznaki życia. Zacząłem go cucić. Pierwsze słowa wypowiedziane po żydowsku brzmiały: „Ja chcę żyć”. Doprowadziliśmy [to] dziecko do życia po to, by je stracić już po paru tygodniach w jednej z następnych akcji.

Ze 100 tys. dzieci getta warszawskiego według moich niedokładnych obliczeń ocalało do 300. Były to dzieci, które uciekły przez mury i schowały się u rodzin chrześcijańskich. Około 100 tys. dzieci zginęło. Te dzieci, które zostały, i niektóre dzieci, które zginęły, zostawiły dokumenty dotyczące ich przeżyć. Uważam, że te bezpośrednie wypowiedzi dzieci powinny być usłyszane na tym procesie.

Julian Goldman, 13 lat:

„Kiedy potem przeprowadziliśmy się z ul. Gęsiej i mieszkaliśmy na rogu ul. Żelaznej i ul. Prostej, to tam był widok na druty graniczne. Co dzień widziałem, jak policja strzelała do małych dzieciaków jak do kaczek, gdy tylko złapała ich na przenoszeniu żywności. Co dzień były trupy koło drutów. Były np. takie wypadki: przychodziła do nas co dzień rano matka z dwójką dzieci, która chodziła na żebry. Dostawała śniadanie i szła dalej. Po jakimś czasie dzieci przyszły same. »Gdzie matka?«. »Umarła« – mówią. Jakiś czas chodziły i jednego dnia przychodzi tylko jedno dziecko. Drugie już umarło, a to, które zostało, było już całe spuchnięte i potem ono także przestało przychodzić”.

Diza Beler, 12 lat:

„Raz widziałem, jak gestapowcy wykryli grupę ludzi, którzy chcieli uciekać z getta, i powieszono ich. To byli: Fast z żoną, Szternlicht z żoną i dzieckiem, Stub z żoną i dzieckiem i jeszcze jedna pani z dzieckiem. Widziałem, jak ich pędzono na powieszenie. Potem opowiadali świadkowie, że oni prosili, żeby dzieci nie wieszać, i [Niemcy] zrobili im łaskę, że dzieci zastrzelili, tak jak jedną panią, która była bardzo gruba. A resztę powieszono na balkonie na trzecim piętrze i potem spalono.

W Sączu mamusia prowadziła fabrykę parasoli i różni Niemcy przychodzili do mamusi. Przychodził jeden, nazywał się Haman, a drugi Johann, oni byli najgorsi ze wszystkich. Ten Johann jak złapał czasem Żyda, to go szorował szczotką, tak że mu zdzierał skórę, albo podpalał brodę i nie pozwolił ugasić ognia, aż człowiek był cały poparzony; albo szczuł psami na śmierć”.

Helena Arbeiter, 13 lat:

„Musieliśmy uciekać przed wysiedleniem. Było zimno. Matka moja urodziła dziecko na śniegu. Nikt nie chciał nas wpuścić. Dziecko strasznie płakało. Żyło dwa tygodnie. Matka była strasznie słaba, nie mogła chodzić. Wkradliśmy się do jakiejś stodoły i spaliśmy tam bez wiedzy gospodarza. Ale matka umarła, a siostra nie chciała dalej iść, mówiła, że chce zostać tam, gdzie mamusia jest zakopana”.

Marlena Walisch, 10 lat (córka profesora gimnazjum):

„Raz złapali mojego brata. Tatuś poszedł do gestapo, aby go stamtąd wydostać. Od tego czasu nie widzieliśmy ich więcej. Później przeprowadzili u nas rewizję i wzięli mamusię. Lecieliśmy za autem, aż go nie było widać. Tylko mamusia rzuciła z auta kartkę, żeby Irka się mną zaopiekowała. W tym czasie w getcie znowu zabijano dzieci, rzucano je o parkany i o mury i rozbijano im główki. Sama to widziałam”.

Fryda Koch, 14 lat:

„Tatusia zabrali i zabili. Mamusia nie mówiła nam o tym parę dni. Wujek, aptekarz, dał mamusi trzy porcje trucizny. Mamusia chciała, żebyśmy od razu zażyli truciznę, ale my z bratem nie chcieliśmy się na to zgodzić i powiedzieliśmy mamusi, że nie ma prawa nam tego zrobić, bo może tatuś jeszcze gdzieś żyje. Ale z końcem maja Niemcy zabrali mamusię i brata. Wtedy chciałam się już zabić”.

Samuel Eisen, 13 lat:

„Kiedy zaczęła się akcja, my obaj z ojcem zaczęliśmy biec, ale kula trafiła tatę i upadł nam pod nogi. My się nie zatrzymaliśmy i uciekaliśmy dalej w pole. Drugiego dnia odnaleźliśmy tatę, ale leżał już nagi i wszystkie trupy dokoła też. Rządca pozwolił nam tatę pochować, dał łopaty, wykopaliśmy z bratem dół i pochowaliśmy tatę nago, jak leżał. Nie mieliśmy nic, żeby go odziać”.

Maria Kopel, 12 lat:

„Kiedy przyszli Niemcy, kazali mamusi się rozebrać, ale mamusia nie chciała, bo i tak śmierć, i tak śmierć, więc zabili mamusię w ubraniu. Ojciec był silny, związali mu ręce z tyłu i strzelali w głowę, ale tatuś kopnął Niemca w brzuch, ten upadł i zemdlał. Wtedy tatuś złapał karabin i uciekł do chłopców”.

Wspomnienie Władka:

„Do 24 marca 1943 r. nie ukrywałem się, to znaczy chodziłem jawnie po ulicy, ale tego dnia zaszła wielka zmiana w moim życiu. Wszystkich Żydów z całej okolicy jednego dnia złapano. Zacząłem się ukrywać, lecz jeszcze gorsze chwile nastały – Niemcy palili getto. Patrzyłem na śmierć mego ojca, na mury palącego się getta, w którym tak dużo przeżyłem złego i dobrego. Moje serce umierało wraz z gettem wyrywało się do tych, którzy tam ginęli”.

Lidka Stern, 16 lat:

„Tatuś wierzył w swój dokument i nie chciał się schować. To go zgubiło. Przyszli gestapowcy, bez żadnych ceregieli podarli tatusiowi meldekartę i zabrali go wraz z moim braciszkiem. Wszelki ślad po nich zaginął. Nie wiem, czy ten, kto piekła takiego nie przeżył, może mnie zrozumieć, ale ja nie mogę tego zapomnieć i o śmierć i męczarnię mego ojca i brata oskarżam wszystkich Niemców”.

Fryderyk Sztajnkeller, 6 lat:

„Siedziałem za szafą, kolacji nie jadłem, a rano też zapomnieli mi dać jeść. Gdy ktoś przychodził, siedziałem cicho, nawet nigdy nie byłem na słońcu. Nigdy się nie myłem, nie miałem zabawek. Siedziałem cichutko, przykrywałem się kołdrą, w której było pełno wszy, myślałem, że zawsze już tam będę”.

Jan Kulbinger, 13 lat, w więzieniu:

„Po tygodniu nas wywołali po nazwisku, znowu na przesłuchanie. Były tam wszystkie dzieci z więzienia, było ich sześcioro, jedna dziewczynka między nimi. Miała dziewięć lat, była Żydówką, [do czego] nie chciała się przyznać, to jej gestapowiec powiedział, że jeśli się przyzna, to jej nic nie zrobią, a jeśli nie, to będą bić. I tak słodko do niej przemawiał – żeby się nie bała, że nic jej nie zrobią, że jej będzie dobrze – że ona, głupia, w końcu uwierzyła i powiedziała, że jest Żydówką. Potem nas postawiono twarzą do ściany”.

Anzelm Landesman, 13 lat:

„Wstałem rano, [Wielka] Akcja. Ja uciekłem tędy, mama tędy, młodszy brat tędy. Niemiec strzelił za mną, zranił mnie w głowę. Upadłem. Myśleli, że jestem nieżywy, i wszyscy po mnie deptali. Ja leżałem. Kiedy Niemcy pojechali, wstałem i poszedłem do szpitala, gdzie mi owiązali głowę”.

Szlama Kutnowski, 15 lat:

„Do córki gospodarza przychodził żandarm niemiecki nazwiskiem Wrona. Wydano mu, że jestem Żydem. Zabrali mnie i katowali trzy razy dziennie na zeznaniach. Gnietli mi palec w drzwiach, mam znak do dziś. Deptali mi po brzuchu i pytali, czy ja jestem Żyd. Za trzecim razem, jak się nie przyznawałem, to mnie zbadali. Potem odczytano mi wyrok, że mnie jutro rano powieszą. W nocy wypiłowaliśmy z Kowalczykiem kratę i uciekliśmy”.

Mietek Ejchl:

„Przy pl. Unii w Warszawie raz mnie złapał volksdeutsch i prowadził na al. Szucha do żandarmów. Zdawałem sobie sprawę z tego, co mi grozi, zacząłem więc prosić, żeby mnie puścił, niestety puścić mnie nie chciał. Już byłem koło żandarmów, a mnie puścić nie chciał, to ugryzłem go w rękę i uciekłem. Strzelać za mną nie mógł, bo skryłem się miedzy ludźmi. Na Mokotowie przy ul. Jana Czeczota zrobiliśmy sobie w krzakach bunkier. Najpierw pożyczyliśmy łopatę i wykopaliśmy dół na półtora metra głęboki, metr szeroki, półtora metra długi. Potem kupiliśmy deski i go nakryliśmy. Deski przykryliśmy blachą i liśćmi, a na wierzchu zasypaliśmy ziemią, żeby to miejsce nie różniło się od innych”.

Przewodniczący: Ja uważam ten materiał za dostateczny jako ilustrację. Jeżeli świadek nie ma nic więcej z autopsji [do dodania], to w takim razie uważałbym zeznanie za wyczerpane. Jeszcze jedno pytanie: świadek twierdzi, [że] 100 tys. dzieci straciło życie w getcie w okresie okupacji. Czy świadek jako człowiek, który losem dzieci się interesował, mógłby powiedzieć Trybunałowi, jaka część tych dzieci zginęła na gruźlicę, jaka na tyfus, jaka gwałtowną śmiercią?

Świadek: W tej chwili nie dysponuję dokładną statystyką, ale mniej więcej naturalną śmiercią, o ile to można nazwać naturalną śmiercią, zginęło w getcie jakieś 15–20 proc., a reszta została wywieziona w trakcie wysiedlenia Żydów z getta i zginęła w piecach krematoryjnych w Treblince.

Przewodniczący: Rozumiem, że te dzieci poumierały przeważnie z głodu?

Świadek: Z głodu i epidemii.

Przewodniczący: Dziękuję, więcej pytań nie mam. Zarządzam krótką przerwę.