LEOKADIA CHOŁODOWSKA

Warszawa, 4 lutego 1946 r. Sędzia śledczy Alicja Germasz, delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienioną w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi sędzia odebrała przysięgę, po czym świadek zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Leokadia Chołodowska
Data urodzenia 4 kwietnia 1915 r.
Imiona rodziców Bolesław i Leokadia
Zajęcie robotnica w fabryce „Kawa Toma”
Wykształcenie matura, gimnazjum
Miejsce zamieszkania Trębacka 4 m. 32
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarana

Od roku 1938 miałam sklep ze słodyczami przy ul. Trębackiej 4, w tym samym domu mieszkałam wraz z rodziną moją. W pierwszych dniach powstania żadnych działań bojowych w okolicy ul. Trębackiej nie było.

9 sierpnia 1944 roku na podwórze nasze wpadło paru gestapowców z ręcznymi karabinami maszynowymi i zaczęli wołać, by wszyscy z mieszkań wyszli na podwórze. Dwóch zostało na dole, reszta rozbiegła się po mieszkaniach i wypędzała z nich ludzi. Dwa mieszkania zostały od razu podpalone.

Zgromadziliśmy się wszyscy na podwórzu, było nas około 40 osób, mężczyźni, kobiety i dzieci, wszyscy cywile – powstańców wśród nas nie było. Przeprowadzono nas na podwórze domu numer 5a przy Trębackiej, gdzie do naszej grupy dołączono jeszcze parę osób. W jednym z mieszkań tego domu (częściowo spalonego jeszcze w 1939) znajdowała się rodzina p. Ropelewskiego, matka staruszka leżała chora. Gdy na żądanie Niemców staruszka nie mogła wstać, podpalono pod nią materac, po czym syn ją zniósł na dół.

Następnie przez dziurę w murze przeprowadzono nas na podwórze domu nr 2 przy ul. Focha, gdzie znowu dołączono do nas parę osób tam mieszkających. Po przejściu przez mur usłyszałam strzały dochodzące z tyłu, jak się dowiedziałam później od p. Ropelewskiego została wtedy zabita jego chora matka. Na podwórzu tego domu kazano nam wchodzić kolejno przez małe okienko do piwnicy i tam – po przejściu przez palący się skład papieru – wychodzić przez drzwi znajdujące się w przeciwległej oficynie. Następnie popędzono nas na podwórze domu nr 4 przy Focha. Tu stała już większa grupa: mężczyźni, kobiety, dzieci – około stu osób – oraz większa grupa gestapowców. Stąd wszystkich nas razem przeprowadzono na Focha 5. Tu Niemcy kazali nam oddać biżuterię i zegarki. Gdy ktoś nie chciał oddać, odbierali siłą po zrewidowaniu. Posegregowali nas, mężczyzn ustawiono osobno i osobno kobiety. Mężczyzn wyprowadzono najprzód, kobiety później. Przeprowadzono nas piwnicami do opery. Idąc w pierwszej partii kobiet, widziałam, jak mężczyzn prowadzono po schodach na piętro. W piwnicach opery, gdy weszła tam nasza partia, znajdowała się już ogromna liczba kobiet i dzieci, przypuszczam, że kilkaset. Mniej więcej po dwu godzinach udało mi się wyjść stamtąd dzięki ofiarowaniu pierścionków gestapowcowi stojącemu przy wejściu. Następnie wraz z grupą około 30 osób, która wtedy również została zwolniona, jako posiadająca dokumenty, że pracuję dla Niemców, zostałam (wraz z matką i siostrą) zaprowadzona do Ogrodu Saskiego, a stamtąd do kościoła na Woli.

W styczniu 1945 roku wróciłam do Warszawy. Spotkałam wtedy Jerzego Szajkowskiego, który jako mieszkaniec domu nr 2 przy ul. Trębackiej został wyprowadzony z domu tego samego dnia co i ja (obecnego jego adresu nie znam, wiem, że mieszka w Warszawie, zdaje się na Mokotowie). Szajkowski mi opowiadał, że został zaprowadzony wraz z grupą mężczyzn na pierwsze piętro opery. Tam Niemcy kolejno upatrywali stojących mężczyzn, ustawiali w drzwiach lóż i strzelali, a ciała spadały na widownię. W ten sposób został rozstrzelany ojciec Szajkowskiego, mój ojciec (Szajkowski go widział) i inni. Jemu samemu udało się stamtąd uciec. Szajkowski zaprowadził mnie do gmachu Opery. Tam na widowni widziałam ogromną ilość szczątków ludzkich z wyraźnymi śladami spalenizny, leżały osobno kości zwęglone, członki, nogi, ręce, zęby, szczątki spalonego ubrania damskiego i męskiego oraz częściowo spalone duże ilości papierów, dokumentów, pośród nich znalazłam połowę kenkarty mojego ojca.

Od kobiet, które zostały w piwnicach opery dłużej niż ja, słyszałam później, że były one przeprowadzane przez wyższe piętra gmachu opery, stamtąd widziały stosy ciał męskich leżące na widowni. O powyższym opowiadały mi matka Jerzego Szajkowskiego (zamieszkała obecnie z nim razem) oraz Jadwiga Smokalska (zam. w Warszawie, bliższy adres mogę wskazać).

Wiem od rodzin zamieszkałych w okresie powstania w domu, gdzie ja mieszkałam, i w sąsiednich przy ul. Trębackiej i Focha, że nikt z mężczyzn, którzy w tym czasie byli wyprowadzani do gmachu opery, nie wrócił i nie dał do dzisiaj żadnej wiadomości, z wyjątkiem tych, którzy zostali od razu zwolnieni jako pracujący w instytucjach niemieckich. To samo tyczy się mieszkańców domów wszystkich ulic z okolicy pl. Teatralnego (Senatorska, Alberta itd.). W wielu wypadkach w gmachu opery odnaleziono szczątki dokumentów tych osób.

Wiem, że tak znaleziono dokumenty Józefa Smokalskiego (właściciela „Pałacu Sztuki” przy Trębackiej), Wierzbickiego (właściciela składu opałowego przy Trębackiej 4), dr. Daneckiego (zam. przy ul. Alberta) i szeregu innych, o których dotąd brak wiadomości.

Wiadomości powyższe znam stąd, że do sklepu, który w dalszym ciągu prowadzi moja matka przy Trębackiej, zgłaszają się liczni sąsiedzi w poszukiwaniu wiadomości o swoich bliskich.

Nadmieniam, że od Zbigniewa Zejdlitza, którego spotkałam w kościele na Woli, a który został zwolniony z opery, dowiedziałam się, że mąż mój znajdował się w liczbie mężczyzn poprowadzonych do opery – do dnia dzisiejszego nie ma o nim żadnych wiadomości. Wiem od Romana Pietruszajtisa (zam. al. Na Skarpie 69 m. 8), który był prowadzony z Trębackiej 5 do kościoła na Wolę, że widział on 8 sierpnia całe stosy trupów osób cywilnych, leżące na rogu ul. Ptasiej i Zimnej oraz płonącą halę Mirowską.

Nadmieniam, że Roman Ropelewski, o którym mówiłam uprzednio, został rozstrzelany po zwolnieniu go z opery (jako pracującego w instytucji niemieckiej) w Ogrodzie Saskim. Powiedział mi o tym jeden ze znajomych, którego spotkałam później, a który znajdował się w tej samej grupie zwolnionych.

Odczytano.