HENRYK PIOTROWSKI

Kanonier Henryk Piotrowski, ur. w 1921 r., uczeń, kawaler.

Aresztowany i skazany na przymusowe przesiedlenie zostałem 10 lutego 1940 r. wraz z ojcem i siostrą. Było to ok. południa, gdy zajechało kilka par sań i wysiadło z nich kilku enkawudzistów i milicjantów. Zebrali nas przerażonych w jednym pokoju i natychmiast zapytali o brata i matkę. Kiedy odpowiedziałem, że ich nie ma, zagrozili śmiercią w razie znalezienia ich. Następnie, po zrewidowaniu nas, przeczytali o przesiedleniu nas jako niewłaściwego i niebezpiecznego elementu. Potem jeden z nich spojrzał na zegarek i powiedział, że za godzinę musimy wyjść z domu. Kiedy zabierałem najniezbędniejsze rzeczy, przeszkadzali przy pakowaniu, dopatrując się ukrywania broni. Potem pozwolili wynieść trochę rzeczy i nas samych wypchnęli, każąc siadać na sanie. Pod konwojem już odwieźli [nas] na stację kolejową. Konwój ten nie opuszczał nas, aż stanęliśmy na miejscu naszego przeznaczenia: posiołek Pantyj w archangielskiej obłasti. Po kilku miesiącach przerzucono nas na posiołek Jagwel. Posiołek ten położony był 45 km od najbliższych osiedli nad rzeką Jarengą wpadającą przez Wyczegdę do Północnej Dwiny. Naokoło otaczały go nieprzebyte lasy i błota. Począwszy od wiosny do zimy komunikacji ze światem prawie że nie było, z wyjątkiem poczty, którą przynosili ludzie pieszo.

Umieszczono nas w barakach, po kilka rodzin razem. Zaznaczyć należy, że baraki te – od kilku lat niezamieszkiwane – były straszne. Okna i drzwi nieszczelne, wiał przez nie wiatr. Przy wielkim mrozie do 50 stopni opalanie baraku doprowadzało do tego, że temperatura z trudem była utrzymywana powyżej zera.

Zesłańcami byli w przeważnej części osadnicy wojskowi i koloniści, z wyjątkiem kilku gajowych oraz urzędnika pocztowego z Dubna. Wszyscy, z wyjątkiem dwóch rodzin ukraińskich, [byli] dobrze ustosunkowani do Polski. Natomiast jeden gajowy, niejaki Juchniewicz, podawał się jako ochotnik do Armii Czerwonej w 1920 r., z czego był bardzo dumny i często mówił o tym, że posiada na to dokument. Inny znów, niejaki Mikołaj Knolt, uczeń liceum krzemienieckiego pochodzący z Białozórki, pow. krzemienieckiego, donosił o rozmowach komendantowi posiołka.

Do pracy zmuszali wszystkich bez wyjątku od 16 do 60 roku życia. Normy ustalone przez nich mógł wyrobić tylko zdrowy i silny mężczyzna, dobrze odżywiony – a tego niestety nie było. Kto pracował, ten dostawał kilogram chleba oraz rzadką zupę. To wszystko oczywiście za pieniądze. A zarobki były tak małe i często niewypłacane po trzy miesiące, że trzeba było sprzedawać ostatnie rzeczy przywiezione z Polski.

Opiekę nad nami sprawował komendant posiołka, który informował nas zawsze o tym, że to, co było, nigdy nie wróci i że Polska upadła na wieki. Przysłowiowe stało się: „tutaj twój dom, tutaj i mogiła”.

Pomoc lekarska była w postaci młodej felczerki mieszkającej w tzw. szpitalu, w którym oprócz jodyny, termometru i limitowanej aspiryny nie było nic.

Listy otrzymywaliśmy od matki i brata do ostatniej chwili, tzn. do wojny rosyjsko-niemieckiej. Brat mój, będący w czasie naszego uwięzienia we Lwowie, poszukiwany przez władze, przeszedł na stronę niemiecką i stamtąd pisał pośrednio.

Zwolniono mnie wraz z całą rodziną 7 września 1941 r. Przyjechaliśmy na południe Rosji. Tam przebywałem w kołchozie. Kiedy zapytywałem o możność wstąpienia do wojska, odpowiadano na placówkach, że każdy dostanie powołanie. Gdy nie mogłem się tego doczekać, udałem się pieszo do Kermine, gdzie 20 marca zostałem przez komisję przyjęty jako zdolny do służby wojskowej. Z końcem marca zostałem ewakuowany do Persji, a potem przewieziony do Palestyny.

Rodzina przyjechała do Persji dopiero w czasie drugiej ewakuacji.