JAN POTERN


Kpr. Jan Potern, ur. 6 stycznia 1916 r., jako osadnik cywilny zamieszkały w pow. sokalskim, kol. Annówce, rolnik.


Z wojny wróciłem 28 listopada 1939 r. do rodziny. Przez władze sowieckie zostałem wywieziony wraz z rodziną 10 lutego 1940 r. Ojciec lat 75, matka 70. Jako nic nie wiedzący byłem bardzo przerażony, gdy mnie ściągli z łóżka, posadzili na podłodze, a przy mnie ojca i kazali się nie ruszać. Sami obszukali moje obejście domowe, później pozbierali moje ubrania, gdzie jakie tylko były, nabrali żywności, powkładali na podwody. Matkę wsadzili na sanie, a mnie i ojca pędzili do szkoły pod karabinem. Zebrali wszystkich osadników, wieczorem nas pędzili do stacji kolejowej, 12 km na piechotę, a kobiety i dzieci wzięli na podwody.

Gdy nas przypędzili, napchali do wagonów, po 50 osób w mały wagon. Trzymali nas na stacji przez dwa dni, nie dawali jeść ani pić. Ludzie zbierali przez okienko śnieg z dachu, komu chciało się pić. Po dwóch dniach ruszyli w drogę i wieźli nas przez dwa tygodnie do obłasti archangielskiej. Przez czas podróży dali nam cztery razy gotowaną strawę, chleba i wody dawali bardzo mało. Jeśli ktoś mógł się wyrwać do jakiejś studni na postoju, to miał, a jak nie, to śnieg przez okno zbierał z dachu – i tak ludzie żyli.

Gdy nas przywieźli na ostatnią stację, która nazywała się Sieninga [Sinega], tam nas wyładowali i przywieźli na posiołek. Rejon Wielsk, posiołek Jakodim, tam nas umieścili w jednym baraku. Wielkość tej sali: sześć metrów szeroka, osiem długa. 12 rodzin, razem 50 dusz. Tam żyliśmy [przez] rok. Do roboty pędzili zaraz na drugi dzień po przyjeździe na miejsce.

Kazali robić normy. Kto nie chciał robić, tego zamykali do tiurmy na parę dni. Warunki życiowe były dość możliwe. Kto miał pieniądze, to mógł kupić, a kto nie miał – żył z tego, co mógł zarobić, trzy lub cztery ruble dziennie. Po roku wybudowali baraki i rozmieścili do małego pokoju po dwie lub trzy rodziny.

Opieka lekarska była taka: lekarzem był polski zesłaniec, nawet dobry, tylko nie było lekarstw. Ludzi wymarło dużo. Mnie ojciec i matka pomarli po roku od przybycia na miejsce. Pomarli z [powodu] złych warunków życiowych i braku opieki lekarskiej.

Tak żyliśmy do 1941 r., do [nieczytelne] umowy polsko-sowieckiej. Gdy dostaliśmy wiadomość, że tworzy się polska armia, zebrało się nas dziesięciu młodych chłopców i jechaliśmy na własną rękę do wojska. Dostaliśmy udostowierienija w swoim rejonie. Namawiali nas, żeby nie jechać, a zostać na miejscu. Nasza podróż do wojska była bardzo utrudniona: nie dostawaliśmy nigdzie jeść, żywiliśmy się tym – każdy na własną rękę – co [kto] mógł gdzieś wyrwać. Jechaliśmy sześć tygodni do Taszkentu, tam czekaliśmy przez dwa miesiące, a formowała się 7 Dywizja w Kermine. To ja wstąpiłem do wojska 28 stycznia, do 7 Dywizjonu Rozpoznawczego. Byłem dwa miesiące w tym oddziale, później pod koniec marca 1942 r. wyjechałem za granicę. Na tym kończę.