MARIAN POŁUDNIAK

Marian Południak, ur. [nieczytelne], zamieszkały we Lwowie, ul. Młockiego 1 m. 10.

W 1941 r. władze okupacyjne zarządziły przymusowy pobór. Pod groźbą rozstrzału i wywiezienia rodziny wymogli zbiry zgodę na wyjazd. Odbył się on w zamkniętych wagonach, a stojący na każdej stacji bolszewicy mawiali: „Proklatyje pany ”. Przywieźli nas na miejsce, [do] miejscowości Tichorieck, i zaczęło się indagowanie: „Jak tam u was?”. Przeciętny bojec twierdził: „U was niczego nie było, nasza włast dała wam wszystko”.

Pędziłem życie żmudne i pełne przykrości. W skrytości notowałem swe wrażenia. Nas, tzn. Polaków, pędzili na robotę do kuchni. Tu widziałem, czym nas karmili. Mięso, które lekarz uznał za dobre, roiło się od robactwa. Ziemniaki zgniłe, kapusta zepsuta. I stale ta sama zaprażka – po prostu przypiekali mąkę i tą potrawą raczyli nas po ośmiogodzinnych ćwiczeniach. Najczęstsze ich wywody, których nie sposób przytoczyć, to były, że Polska nigdy nie powstanie, a jeżeli powstanie, to kierować [nią] będą oni.

Najczęściej pisałem do domu i dwuznacznie donosiłem o swej tragedii. Za to mawiali nocami do nas: „Szpiony – mnogo piszut, my wam wybijemy z głowy dom i rodziny”. A po wybuchu wojny powiedzieli otwarcie: „My was, sukinsyny, wystrielajem! Was wsiech pod stienku, bo wy patrioty.Batki waszi nas biły!

Próbowali nas wziąć na front, ale w mig przekonali się, żeśmy gdzieś w tył, w samych bolszewików prali. Dlatego wywieźli nas do sowchozu. Tu żyliśmy tylko owsianą postną kaszą, pracując dniem i nocą. Wszy pożerały nas, bo jakoś tak się złożyło, że łaźnię zaczęli budować dopiero po [naszym] wyjeździe. Wywieźli nas do lasu. Był to pamiętny listopad 1941 r. Mróz był niezły, a nas o suchym chlebie wyganiali do lasu. Norma [wynosiła] 11 m3, za jeden metr sześcienny [otrzymywaliśmy] 65 kopiejek. Wyżywienie dzienne [kosztowało] siedem rubli. Kto nie mógł zapracować, był bez kwitka na obiad. Do tego jeszcze wygrażali: rozstrielajem. Takich, [którzy nie wyrabiali normy] było 70 proc. Z powodu złego odżywienia w grudniu było bardzo wiele wypadków odmrożeń. Rudolf Falkowski i Antoni Łapniewski, odmroziwszy twarz i ręce, wrócili do baraku. Za to sanitariusz (bolszewik) ich zwymyślał: „ty świnio”, a gdyśmy się rzucili na niego, zaczął wrzeszczeć: „Wy wszyscy przestańcie w końcu myśleć o armii polskiej, nie ma jej. Ta jest tylko do pomocy Stalinowi. Ona będzie budować inną, czerwoną republikę. Białej nie zobaczycie, wy… faszysty, wy wrogiSowieckogo Sojuza, wy parasity. Przyjdzie czas, to z wami rozsczitajemsia ”.

W święto Bożego Narodzenia zażądali: „Pójdziecie do pracy”. Odpowiedzieliśmy zgodnym chórem: nie. Do obchodu stacji, gdzie były nasze baraki, zjechali komisarze NKWD i inni znawcy naszych marzeń: „A to wy politikurzuczajetie, a to nie znajetie, nasz Stalin jedynie da wam wszystko, nie armia, do której się rwiecie? My dadim wam wsio, tolko ostańtie ”. Później pyta:

A poczemu nie poszli w les?
Święto.
– Prażnite. – Naczelnik zrobił grymas. – To nieładnie. U nas też dziś pracują, nie siedzą, bo nie
czas na święto.
Z kąta wyrwał się głos: „Precz”.

Zwyczajnym następstwem było to, że nie dali nam możliwości wykupienia jedzenia. Na drugi dzień świąt znowu zażądali [pracy] – i znowu nic. Obiecywali, grozili – pozostało na naszym. Nie poszedł nikt.

Każdego wieczoru tym, którzy nigdy kraju naszego nie widzieli, tym, których los złączył ze sobą, tym prostym ruskim chłopom opowiadaliśmy, jak się u nas żyło. Z prostych naszych opowiadań w sercach tych weteranów, robotników budziła się tęsknota. Więc jeszcze jest kraj, gdzie naprawdę można żyć. Prosty lud ruski lubił słuchać prawdy. Mówili nieraz: „Teraz dopiero widzimy, jaką prawdą nas karmili. Może doczekamy się, że i my będziemy tak żyli jak u was”.

W barakach mieściło się 60 ludzi. Spaliśmy niemal jeden na drugim. Wszy nas żarły. Na odmrożenia [nie dostawaliśmy] żadnych maści. Za zachorowanie groziła utrata bloczka na żywność. Była nią wodnista zupa i 200-gramowa skibka chleba – gliny.

Chociaż wierzyliśmy, że się wyrwiemy, to jednak przeszkodzili nam przedwcześnie. Dwóch kolegów, którzy pojechali po instrukcje do Gorkij, NKWD zatrzymało. Byliśmy pod baczną obserwacją. Nie wolno było się osobno wydalać. Ale nie pomogły zakazy – 5 lutego 1942 r. dostaliśmy dowody i zaraportowaliśmy panu kpt. Sitorowiczowi: „Gotowi jesteśmy do służby w armii”. Z tą chwilą skończyło się wszystko.