BOGUSŁAWA RUSZCZYŃSKA

Warszawa, 31 lipca 2000 r.

Bogusława Ruszczyńska
[...]

Archiwum Akt Nowych
Komitet dla Upamiętnienia
Polaków Ratujących Żydów
ul. Hankiewicza 1
02-103 Warszawa

W czasie likwidacji getta w Chełmie ojciec mój Benon Nitecki przyprowadził do domu przy ul. Ogrodowej 59 dwie Żydówki. Były to: pani Gielbardowa z d. Lewinówna, córka miejscowego felczera, pana Lewina z ul. Lwowskiej (miał tam własny drewniany dom), żona lekarza stomatologa, majora Wojska Polskiego, oraz jej córka Lusia, dziewczynka nastoletnia, trochę niepełnosprawna umysłowo.

Moja rodzina to ojciec Benon Nitecki (nauczyciel w Liceum Pedagogicznym, zm. w 1949 r.), matka Barbara (niepracująca, zm. w 1979 r.) oraz córki: Halina (zm. w 1975 r.) i ja, Bogusława (obie w owym czasie nastolatki).

Obecnie z całej, czteroosobowej rodziny żyję tylko ja i od kilku lat staram się odszukać, żyjącego jeszcze w 1965 r., syna pani Gielbardowej Adzika lub kogoś (jeżeli on nie żyje) z jego rodziny.

Obie panie Gielbard były przechowywane w naszym domu przez kilka miesięcy. Mieliśmy nad strychem domu dodatkowy stryszek, gdzie w pozycji siedzącej i leżącej można było w takiej sytuacji żyć. Dom (drewniana willa z ogrodem) był oddalony od śródmieścia i wieczorem panie mogły rozprostować nogi i pochodzić po ogródku w zupełnej ciemności pod naszą opieką.

Ojciec mój (tak jak cała rodzina) należał do AK. Miał pseudonim Benito. Znanymi sobie sposobami ojciec zaczął załatwiać fałszywe ausweisy dla obu pań i syna pani Gielbardowej, Adzika. Jego Niemcy zatrudniali jako robotnika w koszarach.

Ojciec mój spełnił prośbę pani Gielbardowej. Chodziło o opuszczenie Chełma, w którym ta rodzina była znana, i zamieszkanie w Warszawie. Ojciec załatwił dla nich również lokum.

Ze względu na bezpieczeństwo nie można było wyjeżdżać bezpośrednio z Chełma. Trzeba było dojechać dorożką do pierwszej stacji, na której zatrzymywał się pociąg, do Zawadówka, tam należało wsiąść do pociągu. Na wyjazd pani Gielbardowa ubrana była w strój wdowi. Miała czarny woal na twarzy. Lusia i Adzik nie mieli rysów semickich. Dotarli do Warszawy bez kłopotów.

Dzisiaj nie pamiętam dokładnie, który to był rok i ile miesięcy upłynęło od ich wyjazdu (były święta Bożego Narodzenia), kiedy ojciec dostał depeszę następującej treści: „Benon przyjeżdżaj natychmiast Maria”. Depeszę tę nadała bratowa mojego ojca, Maria Nitecka, wdowa po bracie Kazimierzu, rozstrzelanym przez Niemców na Starym Rynku w Bydgoszczy 9 września 1939 r. Ojciec pojechał natychmiast. Co się okazało. Otóż ci – zdawało się – pewni i zaufani ludzie, u których mieszkała rodzina Gielbardów, jednego dnia wyrzucili ich na bruk. Nie wiem, skąd pani Gielbardowa wiedziała, gdzie mieszka uciekinierka z Bydgoszczy, bratowa mojego ojca, ale właśnie u niej na [ul.] Wilanowskiej zjawiła się cała trójka.

Stryjenka moja już przechowywała Żydów z Bydgoszczy: pana doktora Kierca, kardiologa, i – jeżeli dobrze pamiętam nazwisko drugiego mężczyzny – pana Arbuzmana. Była w fatalnej sytuacji, mieszkała z 80-letnią matką, dwojgiem nastoletnich dzieci (Haliną i Jerzym) oraz z siostrą Apolonią Wiśniewską, wdową po kapitanie Wojska Polskiego zabitym w kampanii wrześniowej pod Sochaczewem i jej synem Leszkiem.

Zadepeszowała do mojego ojca, aby pomógł im w tak ciężkiej sytuacji.

Przebywanie jeszcze rodziny Gielbardów było i dla jednych, i dla drugich bardzo niebezpieczne, wręcz niemożliwe. Ojciec znów znalazł dla rodziny Gielbardów jakieś lokum.

Aż do 1945 r. nie wiedzieliśmy, co się z nimi dzieje. W lecie 1945 r. pani Gielbardowa wróciła do Chełma i przyszła do nas. Jedliśmy akurat obiad i poprosiliśmy ją do stołu. Powiedziała: „To będzie już mój trzeci obiad, ale jestem tak wygłodzona, że skorzystam z zaproszenia”.

W 1946 r. wyjechałam z Chełma do Warszawy. Dowiedziałam się od rodziców, że pani Gielbardowa zmarła na zawał serca. W 1948 r. spędzałam lato u rodziców wraz z moją dziesięciomiesięczną córeczką. Przyszli wtedy do mnie goście. Nie mogłam poznać, kto to jest. A to była moja koleżanka gimnazjalna Esterka Libchaber do 1939 r., a potem Gienia Różycka, mężczyzna w mundurze marynarza to Adzik Gielbard, a trzecia osoba w mundurze wojskowym, to chyba był brat mojej koleżanki. Wtedy ucieszyliśmy się, że żyją. Opowiadali, że walczyli w Powstaniu Warszawskim.

Aż do 1965 r. nie mieliśmy żadnego kontaktu z uratowanym Adzikiem Gielbardem. We wrześniu tego roku odbywał się zjazd absolwentów Gimnazjum im. Stefana Czarnieckiego w Chełmie, na który pojechałam wraz z mężem. Przyjechało mnóstwo ludzi, kilkaset osób. Wspólny obiad jedliśmy przy długich stołach i traf chciał, że naprzeciwko mnie siedział Adzik Gielbard. Nie poznaliśmy się. Rozmowa toczyła się na różne tematy, między innymi, gdzie kto z nas mieszkał, na jakiej ulicy, kogo znał itp. On wywnioskował, że ja jestem Nitecka z ul. Ogrodowej. Powiedział, że chciałby ze mną porozmawiać o moim ojcu. Powiadomiłam go, że mój ojciec dawno nie żyje, zmarł w 1949 r. Wtedy on przyznał się: „A ja jestem Gielbard”. Trudno opisać uczucie, jakie wtedy mnie ogarnęło. Opowiadał mi, że walczył w Powstaniu Warszawskim, siostra Lusia zmarła na wszawicę w Chełmie. On ukończył Wydział Prawa na Uniwersytecie Warszawskim i zmienił nazwisko. Byliśmy młodzi (ja miałam 41 lat, teraz mam 76), tańczyliśmy, bawiliśmy się i o koszmarze okupacji mało rozmawiali. Na pożegnanie powiedział mi: „Proszę pozdrowić ode mnie mamusię”. Wiedział, że mieszkam w Warszawie (też skończyłam Wydział Prawa), mam dzieci, poznał mojego męża. I tak to się skończyło.

W latach 80., kiedy zaczęto mówić o antysemityzmie Polaków, poszłam do Instytutu Historii Żydów [Żydowski Instytut Historyczny], aby odszukać Adzika Gielbarda. Opowiedziałam tam całą historię (którą tu w skrócie opisałam). Zaproponowano mi, abym to opisała do gazety „Fołks Sztyme”, a wtedy może ktoś się odezwie. Instytut nie prowadzi żadnej ewidencji i nie może mi podać, jak się nazywa ówczesny Adzik Gielbard, ani co się z nim dzieje.

Nie chciałam dać za wygraną. Jestem jedynym żyjącym członkiem rodziny, która niosła pomoc, nie bacząc na konsekwencje. Moim zmarłym rodzicom i siostrze oraz żyjącym dzieciom, wnuczkom i prawnukowi należy się coś, co świadczyłoby, z jakiego są gniazda. Poszłam do Instytutu Yad Vashem, żeby tam zasięgnąć informacji. I również nic – ewidencji nie prowadzą, nie mogą pomóc.

Zrezygnowałam z poszukiwań. Jestem już stara, trudno mi przebijać się przez trudności.

Dopiero informacja w telewizji natchnęła mnie nadzieją, że jeszcze przed śmiercią załatwię tę sprawę i moi następcy będą wiedzieli, że to nie konfabulowanie babci, ale tak było.

Choć nie należy to do sprawy, pragnę jeszcze wspomnieć, że na tym historycznym stryszku przechowywali się, zagrożeni śmiercią z rąk hitlerowców, [również] inni ludzie. Między innymi ojca przyjaciel, pan Franciszek Krakiewicz, nauczyciel wf w Chełmie, legendarny „Góral”, opisany przez Ślaskiego, którego gestapo niestrudzenie poszukiwało (został zabity w potyczce); Anatol Jaroszkiewicz wraz z żoną Haliną, poszukiwani przez gestapo. Te zdarzenia nie należą do sprawy i nie o to zwracam się do Komitetu.

Nie wiem, czy Państwa zainteresuje to, co podałam, ale ufam, że osoba pana prof. Adama [Tomasza] Strzembosza, który gorąco zachęcał do opisywania takich przypadków, gwarantuje mi rzetelne rozpatrzenie sprawy, w której uczestniczyli moi zmarli rodzice, siostra i ja, jeszcze żyjąca.

Bogusława Ruszczyńska z d. Nitecka