STEFAN ORCZYKOWSKI

Jednak zostaliśmy kolegami

Ul. Warecka o każdej porze dnia była ulicą ruchliwą. Od samego ranka biegali po niej gazeciarze zaopatrujący się w budynku pod nr. 7 w gazetę „Robotnik” wydawaną przez pracującą tam redakcję. Pamiętam zawiedzione twarze tych zabieganych chłopaków, gdy policja oblewała paczki gazet zielonkawą cieczą, czyniąc je w ten sposób nieczytelnymi. Była to cenzura. Dokonywano tego w tych przypadkach, gdy gazeta podawała różne przewrotne wiadomości niepasujące do wytycznych cenzora. Ul. Warecka nie była długą arterią. Od Nowego Światu kilkoma budynkami łączyła gmach Poczty Głównej. Często można było spotkać z dokładnością zegarka jadące wozy pocztowe ciągnione przez ładne i dobrze utrzymane konie. Wozy te, z odpowiednim zadaszeniem miejsca furmana, były opisane i wiadomo było, że rozwożą one pocztowe przesyłki i paczki.

Jak wchodziło się w [ul.] Warecką od Nowego Światu, po stronie lewej tuż na rogu był Bank Zachodni, zaraz za nim antykwariat – był on własnością znanego nam człowieka, nie bardzo miłego, zawsze zapatrzonego w swoje obrazy i różne starocie, które nas wtedy nie interesowały. Był to pierwszy interes prowadzony przez żydowskiego mieszkańca. Drugi sklep – owocarnia – o zawsze dużej uwadze, sprzedawano tam słodycze, tak zwane rybki, koraliki i inne drobne cukierki dobrze konkurujące z firmą Fuchsa, mającego swój sklep tuż za rogiem przy Nowym Świecie. W sklepie tym sprzedawała miła dziewczyna: znacznie odcinające się piersi, but na obcasie i długie ładne blond włosy dodawały jej do życzliwego uśmiechu uroku jako dobrej sprzedawczyni. Ojciec jej prowadził dwa sklepy, drugi gdzieś w okolicach ul. Pańskiej. Matka tej dziewczyny mającej na imię Ryfka była miłą osobą i nie miała rysów twarzy charakterystycznych dla rodzin żydowskich, jakie zamieszkiwały w domu pod nr. 9 albo 11. Tych można było odróżnić od pozostałych zamieszkałych tam chrześcijan. Kobieta ta miała na imię Rachela i matka moja miała zawsze kłopot z jej nazwaniem. Do sklepu prowadzonego przez Ryfkę przyjeżdżał często ojciec, udzielał jej wskazówek lub przestawiał umeblowanie sklepu. Brat jej Abram dowoził towar – były to słodycze lub owoce. Często trafiła się pomarańcza, jabłko albo inny przysmak. Z Abramem przyjeżdżał Heniek. Był on najmłodszym dzieckiem pani Racheli. Przyciągał mnie do niego jego rower. Byliśmy rówieśnikami, wtedy po siedem–osiem lat. Heniek był przyjaźnie nastawiony i pożyczał mi rower na przejażdżkę po naszym małym podwórku. Gdy tak jeździliśmy, zawsze Abram lub jego ojciec nas obserwowali. Może ten rower, może przychylność całej rodziny i tych starszych ludzi zbliżyły nas i zostaliśmy kolegami. Może było to więcej jak koleżeństwo. Heniek potrafił dzielić się ze mną jabłkiem, cukierkiem, a nawet i kromką chleba, jakie mu wpychała najstarsza córka pani Racheli Ryfka, która była też opiekunką Henryka. Często załatwiała jakieś sprawy z dozorczynią domu, a także z moją matką, chętnie udzielała kredytu przy kupnie owoców itp. i zgadzała się na zapłacenie należności w umówionym czasie. Heniek chętnie bawił się także z innymi kolegami z podwórka, chociaż było ich razem ze mną zaledwie trzech. Ojciec jego był człowiekiem bardzo religijnym, nosił krymkę i pejsy. Chociaż były one niedługie, łączyły jego posiwiałą brodę. Z tyłu sklepu było nieduże pomieszczenie i tam był magazyn. Stało parę skrzynek owoców, w tym i z pomarańczami. Heniek potrafił zawsze wycyganić od Ryfki jakieś owoce, nawet pomarańcze lub mandarynki. Zawsze, jak szedł na posiłek, który Abram dowoził rowerem dla Ryfki i Heńka, miałem frajdę, jeżdżąc po podwórku jego rowerem. Wciąż byliśmy roześmiani i radośni. Również Henryka rodzeństwo, pogodne i życzliwe dla otoczenia i sąsiadów, cieszyło się uznaniem jako porządni ludzie, pracowici i zawsze usłużni dla mieszkańców domu [przy ul.] Wareckiej 1, klientów owocarni Ryfki.

Wrześniowa zmiana

Ulica nasza zmieniła wygląd we wrześniu 1939 r., w czasie wojny. Pod nr. 7, w budynku PPS-u, stała Straż Obywatelska. Jeszcze przed rozpoczęciem wojny ludzie z tego domu wyprowadzali pochód z różnymi okrzykami, po wypowiedzeniu wojny przez Anglię. Staliśmy z Heńkiem i przyglądaliśmy się, jak tłum różnych Żydów starozakonnych maszerował z transparentem i okrzykami: „Niech Żyje Anglia – nasz sojusznik wypowiadający wojnę Niemcom!”. Budynek przy [ul.] Wareckiej 7 został spalony, nasz dom placem połączony był przez gruzowisko z domem przy Nowym Świecie 49. Usunięte belki i częściowo gruzy z zawalonych domów połączyły naszą posesję z tymi zrujnowanymi zabudowaniami. Heniek i Ryfka dni wojny we wrześniu [1939 r.] przeżyli z rodziną w miejscu zamieszkania, gdzieś jak pamiętam przy ul. Pańskiej, tam, gdzie posiadali drugi, bardziej zasobny sklep.

Podobnie jak dom na ul. Wareckiej zniszczone przez bombardowanie zostały także domy przy [ul.] Ordynackiej, za budynkiem hotelu Savoy, część ul. Świętokrzyskiej. Uniknęła zniszczenia nasza kamienica. Abram z Ryfką sporą część towarów rozprzedali mieszkańcom domu, część zabrali do siebie. Służył im przy przewózce swoim rowerkiem i Heniek.

Po wrześniu 1939 r.

Po nastaniu okupacji niemieckiej zmieniło się w naszej kamienicy. Nie powrócił z wojny pan rotmistrz Fuglewicz. Żona pilota wojskowego pozostała sama, mąż jej też nie powrócił z wojny (był pilotem w RAF). Dalej mieszkała pani Łubieńska ze służącą, obok mieszkania pani Fuglewicz (została zabrana przez gestapo wydana przez ich agentkę niby wysiedlona z Poznańskiego zatrudniona jako pomoc domowa). Panią Fuglewicz posądzili, że jest z pochodzenia Żydówką i zabrali przechowywane dolary i funty oraz dokumenty syna, rotmistrza Wojska Polskiego, zginęła w Oświęcimiu. Dalej mieszkał z rodziną woźny Banku Zachodniego, który mieścił się w narożniku domu, granicząc z ul. Nowy Świat. Wznowił pracę, sprzedając słodycze Nur für Deutsche, sklep firmowy Fuchsa, bez zmian pozostali inni mieszkańcy.

Przy rodzinie Jasieńskich przechowywano pięcioosobową rodzinę z getta. Zdradzona przez szmalcownika zmuszona była opuścić stosunkowo dobrą kryjówkę. Wszyscy mieszkańcy zaczęli z rezerwą odnosić się do pani Jasieńskiej i jej syna, z którym żyli we dwoje. Sąsiedzi obawiali się, że wykrycie tej żydowskiej rodziny przez Niemców lub policję granatową narażało całe rodziny z tego piętra na niechybną śmierć lub Oświęcim i inne zagrożenia, jakie groziły za pomoc Żydom. Zlikwidowała swoje magazyny firma „Kosmos”, ponieważ odebrano aparaty radiowe i nie mogła dalej nimi handlować. W jej miejsce powstała firma „Stradom” handlująca przeważnie z Niemcami workami i siennikami z tkaniny papierowej. Częstymi klientami byli Niemcy przyjeżdżający ciężarowym samochodem z niemieckim oficerem i żołnierzem kierowcą z lotnictwa niemieckiego. Sienniki te i worki wyrabiane były w Częstochowie w dzielnicy Stradom, stąd i nazwa firmy. Jedni sąsiedzi mówili, że to dobrze, bo jest mała ochrona. Inni, że nie wiadomo, co takie przyjazdy mogą nam przynieść. Antykwariusz pozostawił swój piękny sklep i – jak mówiła Ryfka – wyjechał na wschód, co oznaczało, że schronił się w Rosji. Owocarnię (nie była już tak [dobrze] zaopatrzona) dalej prowadziła Ryfka. Często przybiegała do matki i coś tam szeptały pół po polsku, pół po żydowsku. Często pozostawiała woreczek z pieniędzmi, gdy dobrze szedł utarg. Wskazówek takich udzielał jej ojciec mający zaufanie do naszej rodziny. Zawsze po zamknięciu sklepu często z Abramem, bardzo rzadko z ojcem (ten obecnie unikał chodzenia po mieście, oznaczony brodą, pejsami i w krymce, mógł być – jak się spodziewał – zaczepiany przez „tych”). Często tylko Abram i Heniek przywozili rowerami towar lub też coś wywozili, czyniąc to pospiesznie i unikając spotkań z sąsiadami. Młodzi kierowani byli przez ojca.

Była to wzorowa rodzina szanująca rodziców i siebie wzajemnie, szanująca sąsiadów i ludzi. W takich sytuacjach nie mogłem korzystać z przejażdżek rowerem. Nie miałem tego za złe, dzieci w tym czasie miały wiele intuicyjnego zrozumienia. Po jakimś czasie Abram z Heńkiem przyszli już bez rowerów. Rower Abrama imponował wszystkim, był on z fabryki „Kamińskiego”, w pięknym zielonkawym kolorze, na drewnianych obręczach i błyszczał niklem kierownicy i przekładni. Ładny też był rowerek Heńka, szary, prawie wpadający w biel, też miał [wiele] błyszczących elementów. Chłopcy – jak mówiła Ryfka – przeżywali pozbycie się przez ojca tych rowerów. Obiecał im odkupić zaraz po wojnie. Rowery sprzedał i to za obniżoną cenę, licząc się [z tym], że będzie musiał je oddać, jak to mówiono wówczas, „tym” – zabierającym Żydom wszystko, co im odpowiadało lub uznali, że Żydom jest zbędne. Chłopcy przychodzili parę razy, a już w czasie organizowania dzielnicy żydowskiej przychodząc, zabierali różne przedmioty ze sklepu, przynosząc bardzo niewielkie ilości towaru, jakie Ryfka bez trudu sprzedawała. Brak tych rowerów chłopcy odczuli bardzo dotkliwie. Oni dwaj i Ryfka nie bardzo byli podobni do kolegów żydowskich, jacy mieszkali na [ul.] Wareckiej 9. Można było ich postawić razem z Ryfką i można było, jak to mówiła moja mama, uznać za bliźniaków, nie tylko za rodzeństwo. Heniek miał pociągłą twarz zakończoną małą spiczastą brodą, był blondynkiem, oczy niebieskie o jasnym spojrzeniu i piegi, których niewielka liczba oznaczała chłopców z tej rodziny. Piegi, w większej ilości, miał też Abram, zawsze krótko ostrzyżony, z gęstymi ryżymi włosami. Ryfka nie miała piegów, tylko długie jasne włosy i takie jak chłopcy niebieskie oczy. Dlatego nie mogli zrozumieć, że ich wygląd nie ściągał uwagi „tych” i nie byli także rozpoznawani przez zuchwałych „chrześcijan” dokuczających Żydom.

W naszym domu nie było ludzi źle odnoszących się do Żydów. Chociaż w okolicy jeszcze przed wojną chłopcy w czarnych beretach krzyczeli i sprzedawali gazety, namawiając: „Nie kupuj u Żyda”, wyprawiali burdy i dokuczali kupcom żydowskim. Zawsze byli koło sklepów Pakulskiego, Arasza lub Kuryluka. Ojciec staruszek wiedział lepiej, czym może chłopcom grozić używanie rowerów i postąpił słusznie, dołączając uzyskaną gotówkę na zakup żywności. Na szczęście ich dom został w rejonie tworzonej dzielnicy żydowskiej. Za to była ta rodzina Bogu wdzięczna, a szczególnie ojciec i chłopcy modlili się serdecznie, jak zawsze zapewniała Ryfka.

Prześladowania

Słowa ojca Ryfki sprawdziły się niebawem. Na rogu [ul.] Wareckiej i Nowego Światu na małą grupę Żydów napadli żołdacy SS. Ich mundury odstraszyły, a ci jeszcze wrzeszczą w trójkę, wyzywając Żydów stojących pod murem kawiarni „Napoleonka”, próbowali im coś tłumaczyć. Gdy zeszło się parę osób, zaczęli wyrywać Żydom włosy z brody, a jeden wyciągając bagnet próbował nim któremuś obciąć brodę. W tłumie byli ludzie, którzy po niemiecku krzyknęli: „Proszę puścić tych ludzi i nie dokonywać mordu!”. Zaraz znaleźli się i tacy, co wytknęli, że znalazł się obrońca, że nie pamięta, jak oni kiedyś chcieli opanować domy i mówili „Nasze kamienice, wasze ulice”. No, Niemcy z napisem SS na wyłogach kołnierzy bili tych ludzi i widząc, że nie mają jednak poparcia w cywilnych Polakach, kopiąc tę grupkę i bijąc po plecach, a jeden z nich uderzając bagnetem, gonili przez kawałek ulicy, a następnie ze śmiechem zawrócili i wsiedli do tramwaju, gdy tamci, biegnąc zapewne ponad siły, byli już na ul. Świętokrzyskiej.

W sklepie po antykwariuszu, gdy Niemcy zabrali wszystko, co on pozostawił, została otwarta restauracja-bar „Chiquito”. Nieważne, kto ją prowadził, ważne jednak, że w pracowała tam w kuchni pani Oleńka. Wszyscy uznawali ją za osobę niezrównoważoną. Tyrała w tej restauracji przy kucharzu sympatyzującym z Niemcami, czego głośno nie rozpowszechniała, ale wszyscy mogli doskonale człowieka tego omijać i nie wdawać się w rozmowy i dyskusje, jakich nie brakowało.

Ryfka musiała wywiesić ogłoszenie, że w owocarni zabrania się mówić o polityce, wisiało to tak jak w innych zakładach – u fryzjerów, w mydlarniach, maglach, itp. Za tą wywieszką musiała też wywiesić na kartonie o wyznaczonych wymiarach gwiazdę Dawida. Oznaczało to, że sklep należy do Żyda. Niemcy w tak oznaczonych sklepach nigdy nie kupowali. Nie omijali jednak ich, [lecz] wzniecali burdy, bili sprzedawców lub rabowali sklep, zabierając towar i nie płacąc. Sprzedawcy byli [mimo to] zadowoleni, bo sklep i urządzenia – jak wagi, lady i szkło – pozostawiali nie uszkodzone.

Jednego dnia Ryfka wpadła do nas do domu, a właściwie dowlokła się na pierwsze piętro, pobita. Skrwawiona twarz, podbite oczy, rozczochrana i ze śladami wyrywania włosów, na całym ciele posiniaczona od razów i butów tych żołdaków z SS. Napadli oni sklep pod pretekstem braku oznaczenia go gwiazdą. Sami ją oderwali i przekręcili karton już porwany. Ryfka prosiła matkę o zejście i zamknięcie sklepu. Matka ułożyła ją na łóżku, podała biały ręcznik i prosiła o przykładanie zimnych kompresów. Sama pobiegła na dół do owocarni. Widząc, że nie ma nikogo i pomieszczenia są puste, wzięła z miejsca wskazanego przez Ryfkę klucze, wyszła na ulicę, przyciągnęła okiennice i zamknęła owocarnię od [ul.] Wareckiej i podobnie okna wychodzące z drugiego pomieszczenia od tyłu na podwórko. Zamknęła drzwi na schody i klatkę schodową i pomału wróciła do mieszkania. Niemcy nie dali za wygraną. Nie wiadomo, czy żałowali, że nie wybili okien, czy też, że nie zabrali wszystkiego. Wrócili. Dozorczyni zapytana, dlaczego sklep zamknięty, powiedziała, że sprzedawczynię zabrała granatowa policja, ponieważ nie miała wywieszonej gwiazdy. Może to poskutkowało, bo już nie dochodzili, gdzie są wejścia inne od frontowego i powoli odeszli. Ryfka obmywana przez matkę przychodziła do siebie. Nie było jednak mowy, aby mogła sama zejść z łóżka. Postanowiono, że trzeba zawiadomić rodzinę. Nie było mowy, aby matka zgodziła się na moje pójście z tą misją. Ryfka przypomniała sobie numer telefonu znajomego sąsiada (młodzieniec z tej rodziny został jej mężem po śmierci ojca) i dzięki temu po dwóch godzinach przybiegli Abram i Heniek, zabierając pomału idącą, wspierającą się o ich ramiona Ryfkę. Na drugi dzień owocarnia była zamknięta. Niemcy nie zabrali nie wiadomo dlaczego pieniędzy – szuflady kasy były zawsze pierwsze ograbiane. Zginęły słodycze, parę paczek papierosów i szklaneczki do picia wody sodowej z baniastego syfonu, jaki stał w rogu.

Drugi napad przy naszym domu był w barze „Chiquito”, wzniecenie bójki. Gdy ludzie ci wyszli z lokalu na ulicę pod drzwi wejściowe do naszej klatki schodowej, ktoś krzyknął: „Ten jest Żydem!” – napadli na niego inni biesiadnicy, ale przechodzili obok SS-mani i ci rzucili się na prawie leżącego człowieka. Chodzili oni w buciorach z cholewami, pobitych gwoździami i z podkówkami na obcasach. Tymi buciorami po twarzy, bokach, głowie kopali i bili tego człowieka. Ktoś jednak wezwał policjanta z rogu [ul.] Ordynackiej przy bazarze i ten z dorożką podjechał zabrać pobitego, który leżał już nieprzytomny. Niemcy kazali policjantowi sprawdzić kieszenie ofiary i z jednej wyciągnął on temu człowiekowi opaskę z gwiazdą. Zadowolenie Niemców oraz bijących go Polaków było kwitowane uśmiechem, szczególnie, że udało się odnaleźć ukrywającego się Żyda, bezczelnie korzystającego z restauracji, gdzie mieli wstęp – Eintritterlaubt – Niemcy. Policjant przy pomocy dorożkarza położył pobitego na dorożce w poprzek, sam przysiadł, trzymając rękę nieprzytomnego i mówiąc Niemcom, że jedzie do dzielnicy żydowskiej. Niemcy upierali się i chcieli wywieźć go tam, gdzie się z nim skończy. Tak też przyznał im policjant, ręcząc, że wykona polecenie i wiezie go na cmentarz żydowski.

Wkrótce pozbyliśmy się naszej Ryfki. Sklep został zlikwidowany jako żydowski, niemogący zostać w dzielnicy niemieckiej i aryjskiej, a do takich zaliczono naszą ulicę. Sklep po owocarni uzyskał podejrzany typek, niestarający się dobrze żyć z mieszkańcami domu – nie sprzedawał nam papierosów. Prowadził sklep z wyrobami tytoniowymi. Czasem, jak kupiło się papierosy „Junak”, można było zarobić na kawałek chleba, sprzedając je drożej.

Do sklepu antykwariusza przyszedł Niemiec, czarno ubrany w mundur, będący postrachem, czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy. Był w butach z cholewami, różne oznaki, na rękawie z opaską czerwoną, a na niej swastyką. Na czapce odcinała się trupia czaszka. Zażądał od dozorczyni wprowadzenia do antykwariusza. Ta się opierała, w końcu zastraszona pistoletem wskazała mu wejście przez łatwo otwierane okno. Drzwi wejściowe od strony ul. Wareckiej i od korytarza były starannie zamknięte. Następnie po dokonaniu przeglądu zawartości sklepu „czarnuch” powiedział dozorczyni, że Żydzi tu już nie powrócą i on część przechowa u niej. Groził, że za rozgłaszanie zostanie wywieziona do obozu pracy lub zastrzelona. W ten sposób przekazywał jej różne obrazy, a było tego z pięć sztuk, oraz inne paczki pospiesznie wiązane. Ona zanosiła to do domku dozorcy i tam chowała, aby nikt nie mógł zobaczyć. My przyglądaliśmy się operacjom „czarnucha” z przygórka. Nawet dozorczyni nie wiedziała, że podglądamy.

Po paru godzinach podjechał samochód z dwoma żandarmami, cywilami, policjantem granatowym i przez okno „czarnuch” wszedł z nimi, otwierając wejście od ulicy. Wynieśli całą zawartość antykwariatu. Na koniec przyszedł człowiek, pan Jamiołkowski, który odebrał od „czarnucha” sklep. Urządził w nim restaurację-bar „Chiquito”. Dobrał sobie takich jak on: kucharza, typka sprzyjającego Niemcom i źle odnoszącego się do sąsiadów. W krótkim czasie otworzył też nowy bar na ul. Boduena.

Sprzedawca papierosów, właściciel „Chiquito” i jego kucharz byli nieżyczliwi ludziom i wszyscy wiedzieli, że należy się ich wystrzegać.

Późną jesienią było jeszcze gorzej

Późną jesienią nie nazywano już okolic zamieszkałych przez wysiedlonych Żydów z całej Warszawy i z innych okolic kraju – nazwa, jaką określano te ulice coraz bardziej grodzone nie tylko drutami kolczastymi, ale i wysokimi murami, była: getto. Późną jesienią zjawił się po raz pierwszy na podwórku Henio. Wywołany z mieszkania, spotkałem się z nim. Był wychudły, w brudnym ubraniu, nosił czapkę dorosłego mężczyzny. Zamiast wierzchniego okrycia miał jakąś bluzę, co okazało się ubiorem przygotowanym przez matkę. Pod tą bluzą mógł schować różne rzeczy, szczególnie żywność. Był głodny i chciał pić. Zorganizowałem kawy słodzonej sacharyną i kawałek chleba. Jadł chciwie, był naprawdę głodny. Henio nigdy nie kłamał. Zaczął opowiadać: ojciec jest bardzo chory, wszystkie pieniądze wydali, a wartościowe rzeczy musieli dać na okup. Są bez wyjścia, nie mają za co kupić jedzenia. Teraz on przejął rolę ojca. Abram nie może tu przyjść, bo nie mieści się w otwór muru przy rynsztoku. Pozostaje w domu i pomaga też chorej matce w opiece nad ojcem. Heniek prosił, abym pomógł mu i dał jakieś jedzenie. Zapowiadał, że będzie przychodził może częściej. Tego, co mieliśmy w domu, nie starczało i dla nas. Matka zebrała cząstkę i podzieliłem się z Heńkiem. Będąc przezorny, schowałem go do pomieszczenia pod schodami, gdzie dozorczyni miała schowek na różne sprzęty potrzebne jej do pracy. Stał tam stary fotel, było w miarę ciepło. Przykryłem go, siedzącego na tym fotelu, jakimś starym kocem dozorczyni i sam udałem się do sąsiadów po uzupełnienie i wypełnienie bluzy żywnością.

Najpierw udałem się do pani Oleńki w barze. Po wyjaśnieniu misji i usilnej prośbie zgodziła się na podanie mi paczki. Jednak ostrzegła przed kucharzem – ten mógł i mnie, i Henia wydać, a co to znaczyło, to było wiadomo. Za jakieś 20 minut pani Oleńka podała dużą paczkę w szarym papierze i powiedziała, że są to odpadki chleba. Powiedziała jakby instruktażowo, stojąc przed drzwiami schowka, tak że słyszał Henio, aby na drugi raz przynieść bańkę na zupę i kartofle, jakich miała wiele. Heniek nie wytrzymał i poprosił wychodząc ze schowka o trochę kartofli. Szybko je doniosła, wiążąc sznurkiem tę znaczną paczkę. Kazała poczekać i przyniosła w słoju ciepłego kapuśniaku. Zapach tej zupy kusił i mnie, ale nie dla mnie była przeznaczona. Heniek jadł ze smakiem. Najedzony jak to się mówi i wypoczęty zaraz szykował się w drogę. Wyszedłem na ulicę i, gdy nie było niebezpieczeństwa, dałem sygnał, pukając w drzwi wejściowe. Henio prysnął jak strzała. Po chwili nie było go widać już na końcu [ul.] Wareckiej.

Nie upłynęło dużo czasu, a zjawił się ponownie. Nie przyszedł do mieszkania, ojciec wskazał, aby wywołał mnie na podwórko. Znowu schowałem go do stróżówki. Teraz było zimniej, na co on nie chciał zwracać uwagi. Podziękowania od całej rodziny, szczególnie dla mnie i pani Oleńki. Miał ze sobą naczynie – bańkę po ogórkach wzmocnioną dwoma obejmami, tak że można było ją turlać i przetaczać, co było ważne przy przekazywaniu przez otwór na drugą stronę, gdzie czuwał Abram i na umówiony znak Heniek przerzucał paczki i przetaczał swoją bańkę. Pani Oleńka dziś przyniosła do schowka dwa naczynia barszczu i jadłem z Heńkiem. Jemu daliśmy kawał chleba nie dojedzonego przez gościa restauracji. Jadł szybko, bo za murem czekał Abram. Pani Oleńka trochę dłużej trzymała nas w stróżówce. Przyniosła bańkę zupy i w niej dużo kartofli. Uśmiech Henia był, myślę, dla niej nagrodą. Dała mu paczkę zbieranych od ostatniego pobytu resztek chleba. Była to duża paczka. Heniek zmierzył i uznał, że zmieści się w dziurze muru. Na koniec pani Oleńka podpowiedziała, że może przynieść dwie bańki, bo tych pozostałych zup i dobrych zlewek, jak określiła, jest dużo więcej i Heniek może je zabrać. Posilony, prysnął na umówiony znak, że jest bezpiecznie na ulicy i znowu zostałem z panią Oleńką. Rozmawialiśmy o zbieraniu chleba, tych odpadków i przechowywaniu ich przeze mnie w schowku lub w gruzach, jakie graniczyły z podwórkiem naszego domu. Pani Oleńka bała się kucharza. On kazał wyrzucać odpadki i nie pozwalał zbierać ich w kuchni i magazynie. Gorzej było z zupą. Nikt nie wiedział, kiedy Heniek znowu przybędzie. Ale już zbierając ten chleb, zacząłem zbierać dla Henia i inne dary żywnościowe, chodząc po sąsiadach. Nie wszyscy chcieli wiedzieć, że proszę o chleb czy suchary dla naszego Henia, który przychodzi z getta. Zawsze po dwie kromki dawały panie Łubieńska i Fuglewicz, zaznaczając, że jedna kromka jest dla mnie. Żona pilota była bardzo bojąca. W szlafroku, z którego się nie rozbierała, machając szerokimi rękawami tłumaczyła, że nie bardzo można pomagać Żydom, że jest to zagrożone karą śmierci, ale zawsze po tych lekcjach mówiła: – Daję ci tu parę groszy i kup sobie kawałek chleba – a w torebce papierowej [dostawałem] suchary i kawałek chleba, raz dołożyła kiełbasę. Wtedy był Heniek i skrzętnie ją schował, zabierając do domu za mur. Tłumaczył mi, jak pytałem, dlaczego on jej nie zje, że oni już nie wiedzą, jak kiełbasa wygląda, zjedzą razem.

Wraz z zimą Heniek zjawiał się częściej. Był może co dziesięć dni lub niewiele rzadziej, a często i w dłuższym czasie. Zależne to było od pilnowania dziury i muru przez obstawę. Jak byli to Niemcy, przejścia raczej nie można było ryzykować. Strzelali do chłopców, bo to oni prześlizgiwali się tą dziurą. Wylot był z pl. Grzybowskiego niemal prosto na ul. Próżną. Z niej dalej na [ul.] Zielną i [ul.] Świętokrzyską, pl. Napoleona i na [ul.] Warecką. Z niej dalej do Stefana i schowka, a odwrotnie do domu przez dziurę na ul. Twardą, tam mieszkał Henio z rodziną i wielu innymi ludźmi wspólnie mieszkającymi teraz z nimi.

Kolejnym razem Heniek nawet nie chciał jeść. Prosił o podanie paczki, tę miałem już naszykowaną i dobrze zasznurowaną. Zawiadomiona pani Oleńka miała jakieś zupy i część kartofli. Kartofli było już mniej, bo kucharz odkładał nie zjedzone i podgrzewał je dla następnych gości. Ale jeszcze były dzięki [pomysłowości] pani Oleńki, która brudziła kartofle buraczkami lub sosem i nie mógł on ich zużywać ponownie dla gości, ale dla naszego Henia odpowiadały. Nie mógł tylko przenieść tego wszystkiego, a szczególnie podać przez dziurę A bramowi. Nie mógł, bo przy murze czekali też tacy, co potrafili odebrać paczkę lub bańkę. Utrata bańki obniżała możliwości wyżywienia rodziny. Z drugiej strony muru Abram od jakiegoś czasu miał pomoc. Ryfka po nagłej śmierci ojca zgodziła się wyjść za mąż za syna znajomych, który był członkiem policji żydowskiej. Ojciec za życia nie godził się na ich znajomość.

Ryfka była ładną panną, a jej późniejszy małżonek też przystojnym, silnym mężczyzną, jak mówił Henio, siedząc w schowku i popijając ciepły napój, słodki jak sacharyna, bo nią zawsze słodziłem. Czasem dałem też torebkę krystalicznej dla jego matki. Jak Ryfka odeszła z domu, matka – bojąc się o Henia – ograniczała w ten zimowy czas jego wyprawy na [ul.] Warecką. Chleb suszyłem w schowku, w torbie papierowej, zebrało mi się tego dosyć dużo. Wówczas z sucharów gotowano zupę, tak zwanego kapłona: w gorącej wodzie rozpuszczano suchary i zaprawiano je kminkiem lub innym zielem, nieco krasząc tłuszczem i soląc – zajadano się tym jak dziś karpiem. Pamiętam, była już dobra wiosenna pogoda i zjawił się Henio. Sąsiedzi nie bardzo łaskawie dawali trochę sucharów lub chleba. Pani Łubieńska kazała Marysi, swojej gosposi, dawać zawsze bez jej zapytywania dwie kromki. Jakoś się zebrało zawsze pełną bluzę różnej żywności. Był to chleb lub warzywa i ziemniaki. Dwie bańki nalała pani Oleńka i Heniek pobiegł. Następnym razem przytaszczył trzy bańki. Napełnione zostały wszystkie, trochę żywności miał pod bluzą. Posiłek z łbów rybich i ciepłej zupy nie załatwiał wszystkiego. Myślałem: „Jak ty, Heniu, zabierzesz się z tym wszystkim?”. Śmiejąc się, a uśmiech Henio miał miły, podsunął myśl, że ja mu pomogę. Byłem pod murami getta i przegrodzie ul. Siennej, ale nie miałem pojęcia, jak się odbywa ten przerzut. Po krótkim namyśle – uwagami – abym sam szedł w znacznej odległości za Heńkiem i dopiero przy pl. Grzybowskim podszedł, jak on przerzuci swoje bańki i paczkę. Tak też się stało, Heniek po rozmowie przez mur z Abramem przerzucił swoje bańki i paczkę. Ja obserwowałem ten rumor, krzyk i bieganie pod murem. Mimo że stałem w pewnej odległości, ostrzegł mnie chłopak, że tu pilnuje granatowy policjant. Temu zapewne nie chciało się biegać za chłopcami i polował w oddali, a może przekupiony dopuszczał przerzuty, łapał jednak pod murem i żądał łapówki za wypuszczenie. Heniek w trymiga złapał bańkę, powiedział cześć i zniknął w dziurze. Ja, próbując wycofać się spod muru, zostałem złapany przez policjanta. Złapał mnie za rękaw i, tarmosząc, wyrwał go, ściągnął z ręki i dzięki temu uwolniony, bez rękawa uciekałem, ile sił w nogach. Goniąc mnie, policjant krzyczał: „Stój, zatrzymać go, żydziaka!”. Wpadłem do bramy i niewiele myśląc pobiegłem na piętro. Otworzyłem nie zamknięte drzwi, które natychmiast zamknąłem na zasuwkę. Wybiegła kobieta w papierowych papilotach i szlafroku. Szybko, jak powiedziałem o przygodzie, złapała mnie, przytuliła do siebie, co wyglądało na udzielenie pomocy. „Uspokój się” – mówiła. W tym czasie do drzwi łomotał policjant. „Zaraz, zaraz” – krzyczała ta kobieta i mnie wsadzała w butach pod pierzynę, do łóżka, gdzie leżała chora i nie mówiąca staruszka. Przytuliłem się, kuląc się tak, aby nie dotykać chorej staruszki. Słyszę, jak policjant wypytuje, gdzie jest ten chłopak, czy ona wie, co grozi za przechowywanie żydziaków, uciekinierów z getta. Ta tłumaczy, że dom był zamknięty i nikt nie wszedł, a ona była w łazience. Ten szukał, nie dawał za wygraną, zaglądał pod łóżko staruszki, gdzie i ja leżałem. Ta pani machała ręką i wydawała nieartykułowane dźwięki, na co jej córka, jak się okazało, prosi policjanta, aby już poszedł, bo chora nie lubi policji i jeszcze gorzej się rozchoruje. Ten po przyjrzeniu się gospodyni, jakby się od niej czegoś spodziewał, pomału opuszczał pokój i mieszkanie. Po wyjściu policjanta wyciągnęła mnie z łoża (było to szerokie metalowe łóżko ze złoconymi gałkami i materacami, chora leżała pod pierzyną, gdzie mogły się ukryć trzy osoby spokojnie). Kobieta nie wypuściła mnie od razu. Wiedziała, że ten typ o szerokiej twarzy, małych świdrujących oczkach, łapach dużych i kościstych nie zrezygnuje. Wiedziała, że dając jej wiarę, że w mieszkaniu nie ukrył się chłopak, siedzi on w tym domu. Kurtkę moją kobieta doprowadziła do porządku. Oderwała drugi rękaw, zrobiła mi z kurtki serdak. Dała coś ciepłego do picia i jedzenia, na koniec zaprowadziła do staruszki. Tę ucałowałem w wystawioną rękę, co – jak wyczułem – przyjęła z zadowoleniem. Gosposia, jej córka tłumaczyła, że prześladował mnie policjant i że mu uciekłem. Po obejrzeniu obejścia i upewnieniu się, że ulica jest spokojna i pod murem nastał spokój, wypuściła mnie z mieszkania, a następnie z bramy. Ile tylko sił w nogach biegłem dalej przez ul. Szkolną do domu, pod pachą trzymając rękaw. (Ponieważ był jeszcze w zapasie ten materiał, krawiec doszył mi drugi wyrwany rękaw).

Nie tylko kule niosą śmierć

Nie mogąc się doczekać, na przekór niebezpieczeństwu wybrałem się na [ul.] Próżną i dalej, obserwując ulicę, której nie obejmował mur, zbliżyłem się na bezpieczną odległość, [zachowując] możliwość szybkiego wycofania się od strony muru i pl. Grzybowskiego.

Pod murem było pusto, na ulicy również kręciło się niewielu ludzi. Widać było spacerujących żandarmów z przewieszonymi przez ramię paskami karabinów. Byli uzbrojeni, jakby szli na front. Towarzyszył im granatowy policjant, usłużnie chodząc za nimi. Naraz w dziurze ukazał się chłopiec, wystawił głowę i sprawdzając obie strony, to lewą, to prawą, raz chował się w głąb, to znów wychylał się, próbując skoku i przejścia na naszą stronę. [Gdy] się zdecydował i wyszedł, Niemiec złożył się do strzału, strzał jednak [nie] trafił chłopca, a wydawać się mogło, że powinien wpaść na ul. Próżną i mieć tu szanse ucieczki. Został powalony strzałem żandarma i drugim, leżąc, już dobity prawdopodobnie. Wszyscy z tego terenu niedawno się przyglądający uciekli do bram, sklepów i gdzie kto mógł. Ja uciekłem pociągnięty do sklepiku, który zaraz właściciel zamknął i przez szparę razem z moim przygodnym przewodnikiem wyglądaliśmy. Zabitym chłopcem zajął się granatowy, przy pomocy zwołanych kręcących się ludzi zaciągnęli go w stronę bramy wejściowej do getta. My po oddaleniu się żandarmów wyślizgnęliśmy się na ulicę i pobiegłem do domu.

Przypadkiem znalazłem się w kamienicy na [ul.] Wareckiej 9. W drugim podwórku – była to olbrzymia sześciopiętrowa kamienica z dwoma podwórkami – była mydlarnia i inne sklepy. Na tym podwórku nastąpiła potworna tragedia. Matka Żydówka wyrzuciła prawdopodobnie syna, mającego może cztery latka. Lecąc, uderzył bawiące się dzieci i leżał skurczony, z szeroko otwartymi oczami, z których biła niebieska łzawiona błyskiem wodzące spojrzenie [sic], jakby wołające o pomoc. Jakiej tu pomocy można było udzielić? Matki zabrały dzieci, które zostały przez chłopczyka uderzone w ramiona. Pozostały te ofiary – chłopiec i jego matka, [która wyskoczyła z okna], zabijając się na miejscu. Leżała twarzą zwrócona do ziemi, asfaltu, i wystawał jej piękny duży kok, tak jakby przyglądał się wszystkim i swemu synowi. Te dwa ciała pozostaną w mej pomięci na zawsze. I przemyślenie, czy chłopca można było ratować. Dozorca powiadomił policję z X Komisariatu przy ul. Szpitalnej. Przyjechał dorożką policjant i przy pomocy dozorcy zabrał te dwa ciała desperatów nie mających innego wyboru, jak odebranie sobie życia. W czasie wojny widziałem wielu zabitych, urwaną rękę, o którą się przewróciłem, jednak nie zrobiły one na mnie takiego wrażenia jak ten chłopiec. Przywodził mi na myśl, co może stać się z Heniem. Oddalałem tę myśl, wierząc, że on musi sobie poradzić i niedługo go zobaczę.

Getto

Nareszcie przybiegł Heniek. Przybiegł, bo nie chodziło się wtedy spacerem, wychodząc z getta. Siedzieliśmy w schowku, czekając na doniesienie baniek przez panią Oleńkę. Było jej coraz trudniej, pilnował jej kucharz, może nie domyślając się, komu daje te zupy, ale wzmógł – jak mówiła – uwagę, by zwiększyć ilość towaru do odgrzewania dla gości. W tym czasie, gdy opowiadałem Heńkowi ostatnie przeżycia, do sieni weszli żołnierze niemieccy. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że są to SS-mani. Jeden był w hełmie, drugi w czapce, na której widoczna była trupia głowa, taka, jaką miał na swojej czapie „czarnuch”. Siedząc na fotelu w schowku, przez szparę widzieliśmy twarze tych zbirów i spokojnie patrzyliśmy, jak zapalają papierosy. Jeden, ten w hełmie, wszedł na podwórko, szukając ubikacji. Wyjął bagnet i próbował nim otworzyć komórkę. Była ona zamknięta przez nas na haczyk na samej górze i poniżej na klocek wstrzymujący możliwość otwarcia drzwi komórki. Jednak ten manipulował przy starym nieczynnym zamku i nie mógł go otworzyć. Gdy wrócił ten drugi, zaczęli coś rozmawiać i kończyć palenie papierosów. Ten w hełmie wołał drugiego, mówiąc: Karl, lass doch, komm zu Patrol, Sie sind sehr weit. My, przytuleni do siebie, obawialiśmy się otwarcia i spotkania tych Niemców. Wystarczyło widzieć ich twarze – pociągłe, o złym wyrazie, zarysowujących się wąskich ustach i przenikliwym, zimnym wzroku. Niebezpieczeństwo było tym gorsze, że Heniek w kieszeni przy kołnierzu miał schowaną opaskę z gwiazdą Dawida. To wystarczyło dla nas obu, aby zostać nawet zastrzelonymi na miejscu w schowku. Przytuleni do siebie, spoglądając to na bagnet, którym Niemiec chciał otworzyć komórkę i przeciągał go wzdłuż drzwi, to na ich twarze, jaką złowrogość niosły, gdyby drzwi uległy i otworzył je ten w czapce z trupią głową. Zaraz, jak wyszli na ulicę i z trudem został wywołany ten, co chciał schowek otworzyć, podbiegła pani Oleńka, obok drzwi postawiła bańki i sama wyjrzała na ulicę. Dała znać, że wszystko w porządku i Heniek obładowany chlebem i kartoflami już więdnącymi wybiegł i poleciał do domu.

Niedługo pokazał się ponownie, miał trzy bańki i opowiadał, jak coraz bardziej zaciska się pętla wokół murów. Coraz częściej pilnują murów żandarmi, bardzo trudno przeskoczyć na naszą stronę. Wyczekuje sporo chłopców i nikt nikomu nie pomaga, każdy chce być jak najprędzej po naszej stronie. Górą coraz mniej jest możliwości przerzucenia towaru, chleba i mąki. Zresztą górą przez mur przeprawiali się chłopcy mający po 19 i więcej lat w spółkach ze starszymi handlarzami z gettem. Heniek był coraz słabszy i dziś chciał powrócić, jednak sam nie mógł dać rady donieść tych trzech baniek. No i tak poszliśmy w pewnym odstępie razem. Pod murem porozumiał się z Abramem oczekującym z tamtej strony i upewniwszy się, że dziura jest wolna, prześlizgnął swoje dwie bańki, podskoczył, zabrał niesioną przeze mnie i znikł w dziurze. Mnie tym razem nie wyszło to na dobre. Z tyłu za kark złapał mnie policjant i ciągnąc, chciał okupu. Tłumaczyłem, że jestem aryjczykiem i nie mam pieniędzy.

Na co ten, czy wiem, co grozi za pomaganie Żydom. Dalej mnie ciągnął. Mówiłem, że pomogłem trzymać banieczkę, o co prosił mnie tu na ulicy chłopiec. Ten powiedział: „W getcie się to wyjaśni”. Trzymał mnie mocno i wyzywał od parszywych żydziaków, którzy powinni znać swoje miejsce. Tak dociągnął mnie do wejścia do getta przy ul. Grzybowskiej lub na końcu [ul.] Królewskiej (dziś już nie pamiętam) i przedstawiając jakby wartownikowi – niemieckiemu żandarmowi – mówił, że złapał znowu Jüdische Lausbub. Gdy poczułem, że nie jestem trzymany, szybko oceniłem sytuację i tam, gdzie było więcej stojących ludzi po stronie getta, zacząłem uciekać. Żandarm podniósł krzyk: Halt! i widząc, że mnie nie dogoni, kazał to czynić stojącemu obok żydowskiemu policjantowi. Ten nie darował, był szybki, ale ja sprytniejszy. Schowałem się pod stolik handlarza ciuchów, w bezruchu przetrwałem poszukiwania policjanta. Widziałem ładne cholewy jego butów i kierunek, w jakim oddalał się, dalej mnie poszukując. Gdy zobaczył mnie ten handlarz, też narobił krzyku. Myślał, że chcę go okraść. Jednak po wyjaśnieniu przywołał dzieci i te zaprowadziły mnie na ul. Twardą. Nie znałem numeru, pod jakim mieszkał Heniek. Dzięki Bogu na przeciwko szła Ryfka. Gdy ją zawołałem, nie chciała wierzyć, że mogę to być ja. Dopiero dzieci z pl. Grzybowskiego, które mnie tu przyprowadziły, poświadczyły, że jestem z drugiej strony. Ryfka przywitała mnie, ściskając. Zmartwiona zapytała, po co tu przyszedłem. Zabrała do mieszkania. Na domu widniał napis Tufus [właśc. Typhus]. Śmiała się, że to tak na niby, bo Niemcy do takich domów nie wchodzą. Byłem przerażony, mimo uprzejmości matki Ryfki. Heńka nie było. Abram kręcił się z kolegami. Matka podziękowała za wszystko, co dla nich robię, za tak ważną pomoc, która pomaga im przeżyć. Mają nieco lepiej po wyjściu za mąż Ryfki. Policja ma dobre warunki, ale jego liczna rodzina jest zazdrosna, jak coś im pomogą. Ryfka i matka zastanawiały się, jak się mnie pozbyć i jak mam wydostać się z getta. Podała mi jakiś ciepły napój. Na obiad przyszli chłopcy. Śmialiśmy się, że teraz pozostanę razem z nimi w getcie. Było dużo rozmowy o tym, jak pomagają sobie chłopcy przy murze i jak im pomaga Izzak, mąż Ryfki. On miał być wtajemniczony w mój pobyt i powrót. Nie mogłem się pokazać nikomu. Zdrada mojej obecności groziła nam wszystkim śmiercią.

Izzak, gdy już został wtajemniczony i uznawał mą pomoc, wziął sprawy w swoje ręce. Na drugi dzień nie można było podejść do muru, bo pilnowały go wzmocnione patrole żandarmerii i policji żydowskiej. Izzak kazał mi unikać jej, dał mi opaskę z gwiazdą, którą miałem wyrzucić natychmiast po przejściu przez dziurę. Droga była ustalona. Byłem nawet rad z tej ścieżki, bo obok na [ul.] Próżnej mieszkała znajoma pomocna w poprzedniej ucieczce. Może w razie czego pomoże i tym razem. Na drugi dzień wyszliśmy z Abramem i Heniem popatrzeć, jak będziemy szli, gdy mur będzie bezpieczny. Dopiero teraz zobaczyłem, jak zabierali na wózek służący do przewożenia pianin leżące na ulicy trupy. Nie mogli zabrać tych trupów z całej ciągnącej się ul. Grzybowskiej. Teraz, na co dzień patrząc na umierających na ulicy ludzi, widziałem, w jakim trudzie i męce żył Heniek i dlaczego tak poświęcał się dla rodziny. Jedząc jakieś ostatki, matka Henia prosiła, aby mu nie podsuwać myśli pozostania po naszej stronie. Wiedziała, że nie mamy możliwości go zatrzymać u siebie, a do innych ludzi nie chce go oddać. Na pewno wyjadą do pracy i jeszcze będziemy się widywali. Po godzinie policyjnej przyszedł Izzak, przyniósł coś do jedzenia. Jedząc, myślałem, kiedy Heniek będzie miał tego chleba więcej, tak jak w domu myślałem, kiedy najem się chleba i jeszcze zostanie. Tu bym myślał inaczej.

Nazajutrz rano, zaraz po godzinie policyjnej, pobiegliśmy na pl. Grzybowski, w okolice zbawczego dla Henia (dziś i dla mnie) przejścia. Przy dziurze już kręcili się chłopcy. Druga strona była bezpieczna. Przy pomocy Izzaka podeszliśmy do dziury i najpierw Heniek, a za nim ja przedostaliśmy się na naszą stronę. Policjanci byli zajęci pierwszymi złapanymi chłopcami i brali od nich łapówki. My szybko pobiegliśmy do naszego domu. Nawet nie wiem, kiedy Heniek zdjął opaskę i ściągnął moją, którą miałem założoną w getcie. W domu nie było matki. Umyliśmy się w balii mydłem-gliną i Heniek zabrał tym razem tylko suchary, ziemniaki i coś jeszcze. Sąsiadka dała nam barszczu i po kromce chleba. Wieczorem powróciła moja matka z podróży, w której pomagała pani Pelagii. Teraz żyła w mieszkaniu pani Fuglewicz i trudniła się szmuglem. Nigdy jej Niemcy przy obławach nic nie zabrali, dorabiała się również przez mało opłaconą pomoc matki przy przewożeniu z Lubelskiego mięsa, mąki, bimbru itp. Przez te trzy dni byłem głodny i powrót pozwolił na zjedzenie kawałka mięsa i klusek. Nie tak jak kiedyś placków smażonych na tranie. Nic matce nie mówiłem, że trzy dni byłem poza domem i to w getcie u Heńka.

Była to ostatnia możliwość wyjścia z getta. W parę dni później dziura została zamurowana, patrole wzmocniono. Ogłoszono, że małe getto ulega likwidacji, ludzie dostaną chleb i marmoladę na drogę i wyjadą do pracy. Ogłoszenia te podawano przez megafony w języku żydowskim i po polsku.

Wywieszono również ogłoszenia informujące o tym przymusie. Istotnie, widać było z naszej strony, tam gdzie nie było muru, jak przy ul. Siennej, gdzie już zmniejszono małe getto, przesuwając je od ul. Złotej. Po stronie getta strzegli [ul.] Siennej szaulisi w czarnych mundurach, wyborowi strzelcy, strzelając do tych, którzy próbowali wyglądać, by ocenić, co się dzieje na zewnątrz. Okno takie było znakomitym celem i często upolowana ofiara padała na parapet lub wypadała z okna.

Cała rodzina Henia przeszła do dużego getta, pomógł jej Izzak. Rodziny policjantów były pod opieką i mogły się przeprowadzić na nowe miejsca zamieszkania.

Było to latem. Heniek przyszedł cały spuchnięty, mówił, że jeszcze chcą pozostać, może jeszcze się coś zmieni. Był brudny. Zaprowadziłem go do ubikacji na podwórku, gdzie była bieżąca woda. Pomieszczenie było czyste, nie używane i zamknięte. Klucz mieliśmy, chowając się tam podczas różnych zabaw. Heniek się kąpał, a ja biegałem po sąsiadach, prosząc o cokolwiek do jedzenia dla niego. Z trudem i wieloma wymówkami o niebezpieczeństwie ze strony Niemców o dziwo zebrałem wraz z naszymi skromnymi darami dużą ilość wypełniającą bluzę Henia. Pani Oleńka przyniosła do schowka dobry krupnik gotowany dla Niemców. Heniek pożywił się pod przymusem – nie mógł jeść tak wiele i szybko jak poprzednio, gdy nas odwiedzał. Spieszył się, przy cmentarzu czekał na niego Izzak. Okazało się, że zapakował się z trudem, zabierając kartofle, suchary, trochę chleba i warzywa. Przy cmentarzu mieli czekać na niego Izzak z Ryfką. Odchodząc, dziękował mi, ściskał rękę i przytulał mnie, tak jak jego matka czyniła, gdy wpadłem do ich domu w getcie. Nie spodziewał się, że znowu będzie mógł przyjść, ale „zbieraj suchary” prosił. Może wpadnie, chociaż bardzo trudno wyjść poza mury. Jedyne wyjście jeszcze mniej strzeżone, to okolice cmentarza. „Żegnaj, Stefan” – powiedział tak, jak nigdy tego nie mówił. Co znaczy to pozdrowienie? Mówił, że jak Izzak im wskaże, to wyjadą. Pozostanie Ryfka, bo mąż jej będzie pilnował porządku wśród pozostałych w getcie robotników. Henio nie miał sił i na pewno drugi raz nie mógłby [przyjść do nas], bez poprawy zdrowia i zejścia opuchlizny, ale to wydawało się wątpliwe.

Wtedy, gdy już zaciśnięto pętle wokół getta, i kiedy wybuchło tam powstanie podziwiane przez mieszkańców naszego domu, myślałem, co porabia Heniek i jego matka z Abramem. Patrząc na płonącą część miasta przez wzbijający się dym, a właściwie czerń, nad tą częścią miasta przysłaniającą słońce. Wybuchy i strzały nie wróżyły nic dobrego – zniszczenia były już dokonane. Gdzie wywieźli ludzi? Mówiono, że ich palono. Wywieziono ich do Treblinki, wiadomo, że tam nie przeżyją.

Takie niezdarnie tu przedstawione obrazy chcę pozostawić innym. Chcę, aby znana była przyjaźń dwóch chłopców [mających] po 11 czy 12 lat, wspomagających siebie i innych, dzieci wspólnie żyjących, gdy było dobrze, ale i w biedzie.

Podane tu fakty są prawdziwe i autentycznie przeżyte. Może za mało wypowiedziano słowa matki – czas je już zatarł i nie chcę tu dawać ponosić się fantazji.

Niech ten opis będzie zadośćuczynieniem dla Henia jako pamięć o nim i wspólnie przeżytych dniach. Szczególnie dniach grozy.

Stefan Orczykowski