STANISŁAW LEWARSKI

Dnia 9 czerwca 1948 r. w Grójcu. Sędzia Leon Antoszewski, z udziałem protokolantki Wandy Adamczyk, przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Ks. Stanisław Lewarski
Wiek 42 lata
Imiona rodziców Konstanty i Marianna
Miejsce zamieszkania Złotokłos, gm. Komorniki
Zajęcie proboszcz
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarany
Stosunek do stron obcy

Powstanie zastało mnie w Warszawie, gdzie byłem wikariuszem przy kościele św. Antoniego przy ulicy Senatorskiej.

7 sierpnia do kościoła, a właściwie na tereny kościoła św. Antoniego, wkroczyły oddziały niemieckie i zabrały ze schronu pod plebanią ludność cywilną i kilku księży, którzy znaleźli tam schronienie. Księży po kilku godzinach Niemcy wypuścili. Ludność cywilną natomiast doprowadzili do Ogrodu Saskiego i tam oddzielili kobiety od mężczyzn. Kobiety zostały przez Niemców wyprowadzone z miasta i zwolnione. Mężczyźni zostali użyci do rozmaitych robót na terenie Warszawy oraz do ochrony przy przeprawie niemieckich czołgów czy niemieckich oddziałów. Następnego dnia oddziały niemieckie znowu przyszły na tereny kościoła św. Antoniego i zabrały resztę znajdującej się tam ludności wraz ze wszystkimi księżmi. Zabranym Niemcy kazali rozbierać barykadę przy ul. Senatorskiej u wylotu na plac Teatralny. Gdy jednak powstańcy rozpoczęli ostrzeliwanie barykady z domu przy ulicy Senatorskiej 22, Niemcy cofnęli się, zabierając nas do Galerii Luksemburga. Przechodząc wtedy, zauważyłem przed kościołem trzy zwinięte trupy niewieście. Niemcy po drodze do Galerii strzelali do każdego, kto im się nie podobał. W ten sposób ginie ks. prałat Trzeciak, jest rannych wiele osób. Z Galerii Luksemburga Niemcy prowadzą nas na ulicę Alberta, po drodze grożąc księżom, że zostaną wkrótce rozstrzelani, nazywając nas największymi bandytami i mówiąc, że największy spośród nas bandyta, tj. ks. prałat Trzeciak został już zabity. Na ulicy Alberta księży wyłączono z całej grupy i ustawiono pod ścianą domu, każąc się gotować na śmierć i ograbiając nas do reszty.

Do jakiej formacji należały oddziały niemieckie, które wdarły się do kościoła św. Antoniego, tego nie potrafię określić. Komenda była niemiecka, oficerów jednak widać nie było, widziałem tylko jednego, który był lekarzem i dawał wyraźnie poznać, że jest zupełnie bezsilny. Żołnierze byli w mundurach niemieckich, jednak rabując, domagali się czasów i wyglądali na Ukraińców. Na ulicy Alberta Niemcy wydzielili reichsdeutschów i volksdeutschów, których pod opieką żołnierzy skierowano na plac Saski. Z zebranej na ul. Alberta ludności Niemcy wybrali część mężczyzn. Księży ustawili na czele, a na końcu ustawili młodszych i lepiej ubranych mężczyzn i kazali nam, ustawionym piątkami, iść na barykady w stronę ul. Bielańskiej. Widząc nas, oddziały powstańcze wstrzymały ostrzeliwanie tego odcinka, jednak z czołgu niemieckiego znajdującego się na placu Teatralnym oraz z karabinów maszynowych, znajdujących się przy ulicy Alberta, Niemcy rozpoczęli ostrzeliwanie naszej grupy. Pod wpływem tego ognia kolumna przypadła do ziemi, a gdy Niemcy zaprzestali ognia, cała kolumna, za wyjątkiem oczywiście tych, którzy polegli, poderwała się i pobiegła w stronę ul. Bielańskiej, gdzie po przebyciu drugiej barykady, znaleźliśmy się wśród powstańców. W czasie tej ucieczki z broni maszynowej już do nas nie strzelano, słychać było tylko pojedyncze strzały.

Przy kościele św. Antoniego, ale to już po opuszczeniu przeze mnie terenów kościoła, jak mi mówiono, w domu ogrodnika był urządzony punkt sanitarny. Po powrocie do Warszawy widziałem w tym domu popalone kości, a w kaplicy Serca Jezusowego liczne ślady tłuszczu wytopionego ze spalonych ciał ludzkich.

Gdyśmy znaleźli się wśród powstańców na ulicy Bielańskiej tj. w reducie powstańczej Stare Miasto, kolumna nasza rozeszła się, każdy na własną rękę. Ja udałem się do parafii Narodzenia Najświętszej Marii Panny na Starym Mieście, gdzie przebywałem do 15 sierpnia na plebanii, a następnie po jej zniszczeniu, udałem się do Zakładu św. Stanisława przy ul. Przyrynek 4 i tam byłem do chwili ewakuacji, tj. do 29 sierpnia.

Dokonanej przez Niemców zbrodni w Zakładzie św. Stanisława nie byłem naocznym świadkiem. Niemcy wszystkich nas, mogących chodzić, popędzili na plac Broni. W zakładzie została nieco dłużej siostra zakrystianka, która na plac Broni przybyła w jakąś godzinę po nas. Opowiadała ona, że Niemcy do piwnic, w których leżeli starcy i kaleki, rzucili granaty, a następnie cały dom podpalili. Po powrocie do Warszawy byłem w tych piwnicach i widziałem liczne kości [i resztki] popalonych ciał ludzkich. W podobny sposób Niemcy zamordowali staruszki przebywające w kościele, które przybyły tam z zakładu dla staruszek, prowadzonego przez zarząd miejski. Niemcy kazali im wyjść z kościoła, a gdy tego nie uczyniły, gdyż były za słabe – obrzucili je granatami.

Jaka jednostka wojska niemieckiego zbrodni tych dokonała, nie wiem. Wśród żołnierzy widać było sporo kałmuckich typów i odznaczali się oni jeszcze większą skłonnością do rabunku, jak żołnierze niemieccy, z którymi zetknąłem się przy ulicy Senatorskiej. Po drodze ze Starego Miasta na plac Broni byłem przynajmniej kilkanaście razy rewidowany i zabrano mi wtedy wszystko, co tylko w kieszeniach miałem. Na nocleg z placu Broni poprowadzono nas do budynku szkoły znajdującego się przy torze kolejowym. Nazajutrz, po nocy spędzonej w strasznych warunkach, gdyż było tak ciasno, że nie było się absolutnie gdzie położyć, Niemcy oddzieliwszy starych, słabych i rannych, którym zaproponowali przejazd samochodem, popędzili nas na tereny zakładów Pfeiffera przy ul. Okopowej. Przedtem jeszcze wezwał mnie oficer niemiecki i za pośrednictwem tłumacza dopytywał się mnie o szczegóły śmierci ks. Trzeciaka. Nie chciał wierzyć, że ks. Trzeciaka zabili Niemcy i twierdził, że musieli to być Ukraińcy.

Na terenach fabryki Pfeiffera przebywaliśmy parę godzin. Niemcy pozwolili nam tylko napić się wody, przy tym siostrom z Zakładu św. Stanisława oraz pracownicom i pensjonariuszom tego zakładu nie dano nawet wody. Ludzie, którzy jako starzy, słabi czy ranni z placu Broni mieli być przywiezieni na tereny zakładów Pfeiffera samochodami, nie przybyli. Mówiono, że zostali oni zamordowani na terenie getta. Gdy byliśmy w fabryce Pfeiffera, Niemcy z grupy z Zakładu św. Stanisława wydzielili siostry, które wywieźli samochodem. Do dzisiejszego dnia ani ja, ani władze centralne sióstr szarytek nic o losie tych siedmiu zakonnic nie wiedzą, jak również nie jest do dzisiejszego dnia wiadomy los pracownic zakładu oraz jego pensjonariuszek, które Niemcy pozostawili na terenie fabryki, zabierając [resztę] spędzonych tam ludzi. Z zakładów Pfeiffera przepędzono nas do kościoła św. Wojciecha na Wolę, gdzie przenocowaliśmy, a następnego dnia, po oddzieleniu grupy mężczyzn, których zatrzymano dla jakichś robót w Warszawie, nas przepędzono na Dworzec Zachodni, załadowano do pociągu i dowieziono do obozu w Pruszkowie.

Co do świadków zbrodni niemieckich, to pewne szczegóły, jeśli chodzi o rejon Senatorskiej, mogłaby podać Helena Kasprzak (zam. przy kościele św. Antoniego, ul. Senatorska 31) oraz współwłaściciel zakładu pogrzebowego przy ul. Emilii Plater Szwejk, również były organista Władysław Stefański, przebywający obecnie w zakładach Starachowickich, gdzie prowadzi chóry. Jeśli chodzi o zbrodnie niemieckie na terenie Starego Miasta, to może o nich powiedzieć proboszcz, ks. Wacław Ośko (zam. Pilczyca, poczta Słupia koło Końskich) oraz najmłodszy syn mgr. Gobieca – imienia ani adresu nie znam, mają oni na Piusa czy na Poznańskiej dom własny i zdaje się aptekę. Jest to syn tego reklamującego się ciągle zielarza.

To wszystko.

Odczytano.