WACŁAW OŚKO

Warszawa, 7 lipca 1948 r. Członek Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, sędzia Halina Wereńko, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Ks. Wacław Stanisław Ośko
Imiona rodziców Władysław i Rozalia z Machów
Data urodzenia 20 kwietnia 1901 r., Ksawerów, pow. Radom
Wyznanie rzymskokatolickie
Przynależność państwowa i narodowość polska
Wykształcenie wyższe teologiczne
Zawód proboszcz
Miejsce zamieszkania Pilczyca, pow. Końskie

W dniu 7 względnie 8 sierpnia 1944 roku (daty dokładnie nie pamiętam) przybyłem do schroniska dla starców i kalek w Warszawie przy ulicy Przyrynek 4, obok kościoła Najświętszej Marii Panny, prowadzonego przez siostry szarytki. W sąsiednich domach mieścił się przytułek dla starców prowadzony przez zarząd miejski. Pod opieką sióstr było do 200 starców i kalek, o ile wiem, same kobiety. Miejski przytułek dla starców zgromadził większą liczbę podopiecznych, zdaje się, że i kobiet, i mężczyzn. Od 12 sierpnia rozpoczął się silny ostrzał Starego Miasta ze wszystkich stron. 29 sierpnia około południa wkroczyli na nasz teren żołnierze niemieccy, tak zwani Ukraińcy, pod dowództwem Niemców. Wydali rozkaz opuszczenia domu. Znajdowałem się wtedy w podziemiach budynku, razem z siostrami i ich podopiecznymi. W jednej z piwnic leżało 16 albo 18 staruszek, kilkadziesiąt zaś nie było zdolnych do marszu. Przed wyjściem słyszałem, jak siostra Zofia Kowalczyk prosiła pewnego Niemca, by pozwolił jej zostać z nimi, ten jednak nie zgodził się. W pierwszej grupie wyszła Chmielewska, potem wyszedłem ja, za mną szły kaleki i staruszki. Widziałem, że w piwnicy pozostały szarytki i chore staruszki. Wyprowadzono nas przez gruzy równoległe z ul. Przyrynek, dopędziły nas wtedy siostry, które pozostały przy leżących w piwnicy staruszkach. Opowiadały one, że żołnierze niemieccy do tej piwnicy wrzucili granaty.

Na początku marca 1945 roku przez okna piwnicy schroniska widziałem leżące tam zwłoki.

Przed 29 sierpnia widziałem, że Niemcy nie doszli jeszcze do chronionego przez barykady powstańcze kościoła Najświętszej Marii Panny. Jednak w pół godziny po naszym wyjściu nastąpił postój naszej grupy i dołączyli do nas wtedy ludzie z kościoła Najświętszej Marii Panny. Ludzie ci – nieznani mi – opowiadali, że w kościele Najświętszej Marii Panny Niemcy zamordowali kilkanaście staruszek ze schroniska zarządu miejskiego, obrzucając je granatami i ostrzeliwując z broni maszynowej. Zgrupowano nas w szkole koło Cytadeli, gdzie spędziliśmy noc. W szkole przejęło nas SD. Nazajutrz, 30 sierpnia rano, oficer SD ogłosił, że niezdolni do marszu zostaną przewiezieni samochodami. Podstawiono, o ile pamiętam pięć samochodów, na które ładowano osoby starsze, słabe i kaleki, po mniej więcej 50 osób na samochód. W pewnym momencie chciałem umieścić w samochodzie chorą siostrę Annę Moc, jednakże pewien żołnierz niemiecki powiedział mi, że „nie trzeba”. Samochody odjechały i odtąd ślad po tych osobach zaginął. Mnie w grupie pozostałych prowadzono pod eskortą do fabryki Pfeiffera przy ul. Okopowej. W drodze, pomagając prowadzić siostrę Moc, powiedziałem, że szkoda, iż nie zabrał jej samochód. Na to jeden z konwojentów odrzekł po polsku: „– Niech ksiądz nie żałuje”. Po przybyciu na podwórze fabryki Pfeiffera, Niemcy rozdzielili nas na zdrowych i niedołężnych. Segregacji dokonywało kilku Niemców na podstawie wyglądu zewnętrznego, bez sprawdzania dokumentów. Grupa zakładowa trzymała się razem, pozostały w niej siostry, dołączyli ci wszyscy, którzy zostali uznani za niezdolnych do pracy, choć były tam i osoby młode. Razem z Chmielewską i kilku osobami chciałem przyłączyć się do grupy zakładowej, ale Niemcy nie pozwolili, twierdząc, że możemy pracować. Przed godziną 15.00 widziałem, jak żołnierze wezwali siostry, było ich osiem, do domu, gdzie mieściło się dowództwo. Niedługo potem wyprowadzono nas z terenu fabryki, na podwórzu została grupa około 300 osób uznanych przez Niemców za niezdolne do pracy. Z grupy pozostałej i z ośmiu sióstr wszyscy zaginęli bez wieści. Uprzednio rozdałem kalekim dziewczynkom pieniądze z tym, że po spotkaniu się miały mi je zwrócić, oraz wskazałem adres mojej plebanii w Pilczycy; siostry także znały mój adres. Niewątpliwie, gdyby któraś z tych osób żyła, zgłosiłaby się do nas. Mnie razem z grupą zdolnych do pracy przeprowadzono do kościoła św. Wojciecha przy ul. Wolskiej, skąd odtransportowano nas na Dworzec Zachodni. Po drodze jeden z konwojentów, wobec narzekania kobiet, że nasza grupa jedzie na roboty, a lepiej byłoby pozostać w grupie kalek i starców, oświadczył wyraźnie, że nie spotkamy ich przy życiu. Na Dworcu Zachodnim SD-mani zabrali mnie i sześć osób do komendy SD na plebanii kościoła św. Wojciecha. Oświadczono nam, że będziemy przez megafony wzywać ludność Starego Miasta do wychodzenia. Megafony na szczęście były zepsute, natomiast poddano nas szczegółowemu badaniu. Widziałem wtedy badanie osób wziętych z akcji. Osoby te były strasznie maltretowane, widziałem dwóch mężczyzn, klęczących twarzą do ściany z rękami związanymi do tyłu drutem kolczastym, pobitych i w poszarpanych ubraniach. Na korytarzu była razem z nimi młoda dziewczyna. Jeden z SD-manów zadawał im pytania, uderzając ich głowami o mur. Wieczorem zaczęliśmy nosić wodę ludziom spędzonym ze Starego Miasta. Niemcy dołączyli nas do nich, którą to grupę po nocy spędzonej w kościele św. Wojciecha odtransportowano nazajutrz do obozu przejściowego w Pruszkowie.