STANISŁAW FRIEDENBERG

Kanonier Stanisław Friedenberg, 24 lata, handlowiec, kawaler.

13 kwietnia 1940 r. o godz. 4.00 rano do naszego mieszkania wdarło się siedmiu żołnierzy NKWD. Najstarszy stopniem przeczytał polecenie władz: wysiedlenie nas (siostry i trojga jej dzieci) na dożywotne zesłanie. W tym czasie czterech żołnierzy przewróciło w mieszkaniu wszystko, pieniądze i biżuterię chowali do kieszeni. O 5.00 pod bagnetami załadowano nas do auta, na dworcu Czerniowieckim załadowano nas do towarowych wagonów po 30 ludzi, 80 proc. stanowiły kobiety. Przez parę dni nie dawano nam nic jeść ani pić. W naszym wagonie dwie kobiety dostały pomieszania zmysłów, były to panie Dunasowa i Wiśniewska ze Lwowa. Mimo naszej prośby nie zabrali ich od nas i nie dano im żadnej pomocy, skutkiem tego pani Dunasowa poderżnęła sobie nożem gardło.

Po 20-dniowej podróży wyładowano nas w Kazachstanie, skąd przewieziono drogą kołową 200 km pod chińską granicę, do artelu Nasz Trud. Dostaliśmy na mieszkanie stajnię po bydle, w której gnieździło się stado szczurów i robactwa.

Wszystkich zesłańców było 157: przeważnie żony sztabowych oficerów, wyższych urzędników sądowych, trzy czy cztery rodziny hrabiowskie i kilka rodzin policjantów. Wszystkich nas posłano do pracy w cegielni.

Władze NKWD bardzo źle odnosiły się do Polaków. Gdy ktoś spóźnił się do pracy więcej niż 20 min, to zaraz go sądzili i z i tak marnego zarobku odciągali 25 proc., a często sadzali na kilka miesięcy do więzienia. O Polsce wyrażano się jak najgorzej. Mówili, że będzie Polska, ale komunistyczna.

W naszym rejonie był szpital, w którym oprócz trzech lekarzy rosyjskich pracowało dwóch lekarzy polskich i trzy siostry. Oni dużo Polaków uratowali od śmierci. Umarło u nas 12 osób, przeważnie ze starości.

Z Polski dostaliśmy kilka paczek od rodziny szwagra.

Po umowie polsko-rosyjskiej jeszcze nie chcieli nas zwolnić, mówiono nam, że ta umowa nie dotyczy nas, tylko jeńców. Politruk mówił nam, że gdy zajdzie potrzeba, to nie będą patrzeć na żadną umowę, będą kłuć bagnetami – ani ręka nie drgnie.

Po długiej interwencji polskiego delegata zwolniono nas z pracy i dali nam kilka sań z bykami, którymi dostaliśmy się po bardzo ciężkiej podróży (ponad 200 km przy wielkich mrozach) do najbliższej stacji.

Po bardzo ciężkich jeszcze przejściach i głodzie dostałem się wraz z kolegami do Wojska Polskiego.