ANTONI JERSZOW

Kpr. Antoni Jerszow, 28 lat, żonaty.

Dostałem się do niewoli 23 września 1939 r. w Werbach [Werbie] pod Włodzimierzem. Po rozbrojeniu zaprowadzili nas na stację Włodzimierz, załadowali w wagony i zawieźli do Kowla. Tam uciekłem i wybrałem sobie drogę do domu, lecz to się nie udało, bo w lesie, kilka kilometrów od Kowla, złapali mnie Ukraińcy i przyprowadzili z powrotem do miasta. Z Kowla wywieźli mnie do Szepietówki. Tam byłem kilkanaście dni, wtedy dowiedziałem się, co to znaczy niewola. Było nas tam kilkanaście tysięcy, byliśmy głodni i wynędzniali. W połowie października zebrali nas koło tysiąca ludzi i zachęcali, żebyśmy szybko się ustawili, bo zaraz odmaszerujemy. Dali nam po kawałku chleba i maszerowaliśmy środkiem drogi, a wkoło nas bojcy z bronią maszynową. Pędzili nas jak największych zbrodniarzy. Na razie nie mogłem się zorientować, gdzie nas prowadzą. Dopiero za jakiś czas przekonałem się, że nas prowadzą w stronę Polski. Gdy wszedłem na naszą ziemię, czułem się inaczej, mimo że byłem głodny i zmęczony. Szliśmy dwa dni i noc, doszliśmy do Hoszczy, tam na szczęście były koszary polskie. Poprzydzielali nas po tylu na każdą salę, że więcej już nie mogło wejść.

Po dwudniowym odpoczynku zaczęły się ciężkie i ponure dni. Co dzień chodziliśmy na robotę, kto nie poszedł, nie dostał jeść i wsadzali do piwnicy. Wyznaczali nam takie normy, że niemożliwością było słuchać, a nie tylko robić. Miękkiej ziemi na jednego trzeba było przerzucić 14 m3, a kamienia na szaber trzeba było bić półtora metra. Gdy się ładowało kamienie na samochody, to norma na jednego była 21 m3. Oczywiście, nikt nie mógł wykonać tego, co oni żądali i w ten sposób mieli okazję do znęcania się nad nami. Morzyli nas [głodem]: dawali po 400 g chleba dziennie i trzy razy dziennie po pół litra zupy, w której było tylko kilka ziarnek kaszy. Pracowaliśmy po 12 godzin, nie zważali na mróz i niepogodę. W końcu mówili nam, żebyśmy robili, ile możemy, to 15 grudnia pojedziemy do domu.

Po 15 grudnia ogrodzili nas dwoma płotami, obstawili wartownikami i reflektorami, a jak wspomnieliśmy, że nas mieli puścić do domu, to oni odpowiadali, że my do domu już nie wrócimy, że musimy pracować dla nich, bo mają dużo roboty.

Robili nam często rewizje, zabierali nam wszystko; tylko to było nasze, co na sobie mieliśmy, a jak kto miał więcej bielizny czy innych rzeczy – wszystko zabierali, nawet książeczki do nabożeństwa. Żadnej higieny nie było, robactwa bardzo dużo, bielizny na zmianę nie mieliśmy, ale jak kto mógł, tak sobie radził. Letnią porą pracowaliśmy po 16 godzin dziennie.

Z Hoszczy wyjechałem do Równego 10 stycznia 1941 r., byłem tam 12 dni. 23 stycznia wyjechałem do Zborowa, tam byłem do 15 kwietnia, a później wyjechałem do Brodów.

W Brodach byłem do 22 czerwca. Gdy wybuchła wojna niemiecko-rosyjska, zebrali nas i pędzili do Rosji. Ciężka to była droga i krwawa, bo setki naszych braci padło. Który nie miał siły iść, to zawsze go przebito bagnetem lub zastrzelono. Tak polska krew lała się po ziemi bolszewickiej do Złotonoszy. Tam załadowano nas do wagonów i przywieziono do Starobielska. W końcu sierpnia tam zakończyłem swoje przeżycia w niewoli i wstąpiłem do armii polskiej.