HIERONIM KLIUK

Kpr. Hieronim Kliuk, sztukator kamieniarz, żonaty.

21 września 1939 r. zostałem rozbrojony przez Sowietów w Kowlu, lecz jeszcze nie aresztowany. 22 września w Werbach zostałem wzięty do niewoli. Z Werb pieszo prowadzili nas do Łucka, po drodze prowadzili nas i żołnierze rosyjscy, i Żydzi, którzy mieszkali w okolicy Włodzimierza i w samym Włodzimierzu, nie dając nam nic jeść ani pić po drodze. Tak doszliśmy z wielkim wysiłkiem do Łucka. Tam wypuścili nas i nikt nas nie pilnował, lecz kto poszedł poza miasto, to już więcej świata Bożego nie oglądał – jeśli nie wojsko, to ludność go zamęczyła.

W Łucku podstawili wagony i mieli nas wywieźć przez Bug do Polski. Gdy już nasi żołnierze zajęli wagony, to pozamykali wszystkie drzwi i wywieźli nas do Szepietówki. Droga była ciężka, bo nie każdy miał co jeść i pić, lecz wytrzymaliśmy wszystko.

W Szepietówce dawali nam co drugi dzień gotowaną strawę, a drugi dzień – kawałek chleba. I to żołnierz potrafił wytrzymać. Po pewnym czasie zaczęli formować nas do drogi, i to drogi pieszej. 5 października 1939 r. po południu wyruszyliśmy z Szepietówki w nieznaną nam drogę.

Tak doszliśmy w nocy do granicy i wtedy dopiero zobaczyliśmy, dokąd idziemy. Szliśmy całą noc, dzień i wreszcie dali nam kilka godzin odpoczynku, lecz niedługo, bo przed północą [znów] już [byliśmy] w drodze. Dali nam trochę chleba i szliśmy, jedząc, dalej, aż do Zdołbunowa. Zapędzili nas na stację, pozapędzali do wagonów, pozamykali i [ruszyliśmy] dalej w drogę, aż do Dubna. W Dubnie wyładowali [nas] i zapędzili do chmielarni, gdzie już byli nasi koledzy. Było to w nocy.

Zacząłem szukać możliwości ucieczki i udało mi się zbiec dziurą w płocie przy samej rzece. Udałem się do miasta za żywnością, u cywilnych ludzi kupiłem trochę chleba, różnych innych produktów i [udałem się] w drogę. Lecz [nieczytelne] inaczej chciało. Złapali mnie NKWD- ziści, dostałem niemało po buzi, kilka kopniaków i z powrotem [zaprowadzono mnie] do chmielarni. Tam spotkałem kolegów z mojego miasta: Eugeniusza Frątczaka i Franciszka Przybylaka (który umarł w szpitalu w Dubnie). Z Frątczakiem byłem cały czas w niewoli, dopiero w drodze do Starobielska został ranny – czy przez żołnierzy sowieckich, czy przez granaty niemieckie, tego nie mogę stwierdzić, bo strzelali bojcy i niemieckie samoloty, a my pod tym ogniem musieliśmy się chować i uciekać z dala od drogi.

W Dubnie byliśmy niedługo. Wywieźli nas do Warkowicz, mieszkaliśmy w chmielarni i w namiotach obok cmentarza. Tam było istne piekło: głód, wszy i w taką okropną zimę spaliśmy przy zimnym piecu pod jednym kocem i płaszczem.

Przyszło Boże Narodzenie. Zaczęliśmy śpiewać kolędy – zabroniono. Potem dali nam bojców z polskiej Ukrainy. Było źle, zrobiło się jeszcze gorzej: nie mogliśmy nawet grupą stanąć na dziedzińcu. Tak przebyliśmy zimę.

Na wiosnę wysłali nas do Młodowy. Tam mieszkaliśmy w barakach i pracowaliśmy przy budowie drogi. Zarobek tak był duży, że za życie musieliśmy jeszcze dopłacać, a jedzenie jak u bolszewików – sztrafny kocioł. Z Młodowy wywieźli nas z powrotem do Dubna, pracowaliśmy na stacji przy kamieniach. W zimie zachorowałem i wysłany byłem do szpitala, po moim powrocie ze szpitala wysłali nas do Romanówki, do majątku. Tam mieszkaliśmy w oborze, gdzie dawniej było bydło. Chodziliśmy na roboty drogowe, pracowaliśmy na normy, lecz były za wysokie i nikt z nas nie mógł ich wyrobić. Późną wiosną wywieźli nas do Tarnopola, do budowy lotniska. Lotnisko już-już kończyliśmy, gdy nastała wojna i pracę naszą skończyli niemieccy żołnierze lub też cywile. Tam gonili nas do pracy jak nie-ludzi. Koniecznie chcieli skończyć lotnisko, lecz nie udało im się, bo raz, że jeniec nie jest do pracy, a dwa: nie było za co.

Gdy zaczęła się wojna i Niemiec był już blisko Tarnopola, musieliśmy uciekać, popędzani przez naszych teraźniejszych sprzymierzeńców. Była to droga ostateczna prawie, bez przerwy o głodzie i chłodzie, wodę do picia [braliśmy] nie tylko z rzek, lecz nawet z kałuż i rowów przydrożnych. [Byliśmy] bici kolbami i szczuci psami, kopani, o przekleństwach to już nie ma co mówić.

W tym marszu został zabity jeden z mych towarzyszy, kolega Jan Czerniak, miejsca jego zamieszkania nie znam. W tak tyrański sposób dobiliśmy do Złotonoszy, tam nas załadowali na platformy i w dalszą drogę [ruszyliśmy] bez jedzenia i wody, aż do Starobielska. Dopiero w Starobielsku został z nas stworzony oddział polskich żołnierzy.

Powyższe dane stwierdzam własnoręcznym podpisem.

Miejsce postoju, 5 marca 1943 r.