EUGENIA DROZDOWSKA

Warszawa, 3 grudnia 1945 r. Sędzia śledczy Halina Wereńko przesłuchała niżej wymienioną w charakterze świadka. Świadek została uprzedzona o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań. Sędzia odebrała przysięgę, po czym świadek zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Eugenia Drozdowska
Wiek 35 lat
Zajęcie laborantka, obecnie bez zajęcia
Wykształcenie III klasy gimnazjum i kurs laborantek
Miejsce zamieszkania Warszawa-Żoliborz, ul. Słowackiego 20 m. 20

W czasie powstania warszawskiego, w drugiej połowie sierpnia 1944 (daty dokładnie nie pamiętam) 14-letni syn mój Lucjan Wojciech odniósł rany w rękę i nogę i został przeniesiony do szpitala przy ul. Długiej 7 mieszczącego się w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości. Amputowano mu prawą rękę, po czym zabrałam syna do piwnicy domu przy ul. Franciszkańskiej 11, gdzie sama przebywałam.

1 września oddział niemiecki w mundurach SS wpadł do naszego domu, wydając rozkaz, by wszyscy mieszkańcy wyszli. Z pomocą trzech innych osób wyniosłam na kocu mego syna do szkoły graficznej, mieszczącej się koło Wytwórni Papierów Wartościowych, dokąd żołnierze niemieccy spędzili już znaczną grupę ludności cywilnej z okolicy. SS-mani oddzielili zdrowych mężczyzn, kobiety i dzieci i grupę tę umieścili w ogródku. Pozostałą grupę chorych, starszych osób, rannych i tych, co nie mają siły iść, wzywali do wsiadania do podstawionych samochodów ciężarowych, zapewniając, iż odwiozą ich do szpitala. Widziałam, jak odjechały trzy samochody naładowane, do czwartego sama wsiadłam razem z rannym synem. Widziałam, że w kolumnie jechali z nami starcy z domu starców przy ul. Franciszkańskiej 6. W drugiej połowie sierpnia, po zbombardowaniu domu starców, jego pensjonariusze rozproszyli się po sąsiednich domach. Zostali oni razem ze mną załadowani na samochody. Ilu ich było, nie umiem określić. Widziałam ich znaczną liczbę. Słyszałam, jak szofer obliczał, iż zabrano już samochodami 2207 osób.

Samochody zawiozły nas na plac przy ul. Okopowej nr 57, gdzie były porobione działki, rosły pomidory i inne jarzyny. Na placu specjalnych śladów nie zauważyłam, byłam bardzo zdenerwowana. Przed placem, przy Okopowej 55 lub 57, stał dom, w którym kwaterowały oddziały niemieckie. Pierwsze auto z kolumny, w którym wieziono mnie, zatrzymało się przed tym domem i eskortujący SS-man przez chwilę rozmawiał z żołnierzami stojącymi tam na posterunku. Formacji, do jakiej należał posterunek, nie umiem podać. Po przyjeździe wysadzono nas wszystkich na plac ogrodzony czarnym parkanem. Przywiezieni starcy, chorzy i ranni usiedli na ziemi, tak że cały plac był nimi zapełniony. Zauważyłam wtedy, iż na placu znajduje się tylko dwóch Niemców w mundurach SS w wieku 23 – 24 lata.

Zaznaczam, iż samochody już odjechały. Widziałam, jak SS-mani wypili po ćwierć litra wódki, popijając czarną kawą. Podeszłam do nich, prosząc o trochę czarnej kawy dla ciężko rannego syna. Odmówili mi, mówiąc: „ – Zaraz ci nie będzie potrzeba kawy”. Po wypiciu wódki SS-mani przyprowadzili elegancko ubranego mężczyznę w wieku 40 lat, zdrowego, sądząc z wyglądu – Żyda. Zabrali mu zegarek z ręki, kazali głowę przyłożyć do słupa [stojącego] na placu, po czym jeden z SS-manów strzelił mu w tył głowy z rewolweru małego kalibru (cichy strzał). Stałam wtedy w odległości około 10 m od słupa. Zaraz po strzale dwaj Żydzi wzięli zwłoki za ręce i nogi i odrzucili pod dwa stogi siana. Żydzi, którzy odnosili zwłoki, nie umieli po polsku. Usiłowałam z nimi rozmawiać, by znaleźć jakiś ratunek dla siebie i syna. Sądząc ze słów, które wymawiali, byli to Żydzi węgierscy. Dwaj SS-mani zaczęli wołać pojedynczo przywiezionych, następnie strzelali im w tył głowy. Żydzi cudzoziemcy odrzucali zwłoki pod stóg siana. Po rozstrzelaniu około połowy obecnych rozstrzelali też mego syna. Wówczas upadłam na twarz z drugiej strony siana, a gdy opanowałam się nieco, zaczęłam się czołgać do parkanu. Przeszłam przez dziurę w płocie i dostałam się na Cmentarz Żydowski, a potem na Powązki (cmentarz katolicki). Na cmentarzu widziałam pojedyncze zwłoki mężczyzn. Widząc nadchodzącego żołnierza niemieckiego, ukryłam się w grobowcu i tak pozostałam na cmentarzu przez 20 godzin. W nocy 2 września dostałam się bocznymi drogami do Pruszkowa.

W lutym 1945 roku, po powrocie do Warszawy, udałam się na miejsce stracenia syna i widziałam w miejscu, gdzie stały stogi siana, ślady popiołów, drobne niedopalone kości, kawałki kości, resztki okuć od walizek, spalone nożyczki, noże i garnki.

Na tym protokół zakończono i odczytano.