WŁADYSŁAW OLIWA

Dnia 25 kwietnia 1946 r. sędzia śledczy Halina Wereńko, delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi sędzia odebrała od niego przysięgę, po czym świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Władysław Jakub Oliwa, ps. „Wilczur”
Data urodzenia 8 września 1922 r. w Warszawie
Imiona rodziców Onufry i Franciszka z d. Kurek
Wykształcenie szkoła powszechna i graficzna
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Czerwonego Krzyża 21 m. 23
Zajęcie inwalida przy rodzicach, stracił 87% zdrowia, nie włada prawą ręką
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarany

W czasie powstania warszawskiego brałem udział w akcji w oddziale szturmowym „Napoleon”, tak zwanym batalionie śmierci, pod pseudonimem „Wilczur”. Batalion walczył początkowo przy Zamku, potem nasza kwatera przeszła na ulicę Mławską i Rybaki (w domu dla Polaków z zagranicy).

Miałem rangę plutonowego, w 1945 roku otrzymałem stopień sierżanta. Ujawniłem się.

(Świadek okazał zaświadczenie Komisji Likwidacyjnej AK podpisane przez pułkownika Radosława, przewodniczącego Komisji Likwidacyjnej, z którego wynika, iż sierżant Armii Krajowej Władysław Oliwa w dn. 12 września 1945 r. zarejestrował się w Komisji Likwidacyjnej Okręgu Centralnego, przez co dopełnił ujawnienia się).

Około 20 sierpnia 1944 roku (daty dokładnie nie pamiętam) w czasie ataku na ulicę Bugaj zostałem ranny w obie nogi i prawą rękę, po czym przeniesiono mnie do wojskowego szpitala przy ulicy Długiej 7. Leżałem w piwnicy szpitala na sali nr 9, później nr 3. W dziewięciu oddziałach piwnicy utworzono sale szpitalne. Leżeli tam przeważnie mężczyźni, jedynie sala nr 5 była dla kobiet.

Ilu rannych leżało w piwnicy, nie orientuję się, wiem tylko, iż leżeli ciasno jeden przy drugim. Szpital, prócz piwnic, zajmował jeszcze trzy piętra. Ilu rannych było w szpitalu, nie wiem. Oprócz rannych powstańców byli – w mniejszości zresztą – ranni z ludności cywilnej.

1 września powstańcy ze Starego Miasta wycofali się. Część lżej rannych i prawie cały personel lekarsko-sanitarny opuścili szpital, celem przedostania się kanałami do Śródmieścia, lub na Żoliborz w kierunku Kampinosu. Na sali nr 3, gdzie leżałem, pozostała jedynie jedna sanitariuszka, siostra „Zofia”. Po mnie przybył mój dowódca, porucznik „Napoleon” z łącznikiem, chcąc mnie zabrać, [jednak] pozostałem, będąc ciężko rannym.

2 września rano powróciła do szpitala część sanitariuszek i dr „Rozan”, naczelny lekarz szpitala. Sanitariuszki poleciły chorym zdjąć buty i spodnie wojskowe, zabrały nasze legitymacje i miały te rzeczy zniszczyć, chcąc zmienić charakter szpitala z wojskowego na cywilny. Oddałem wtedy moją legitymację AK. W jakiś czas po tym – godziny nie umiem określić wobec ciemności panujących w piwnicy – posłyszałem pojedyncze strzały dochodzące jakby z ulicy. Po chwili na salę 5, gdzie leżały kobiety, wpadła grupa SS-manów, a zaraz potem po dwóch wpadło na każdą salę. Na chwilę przed wejściem SS-manów siostra „Zofia” powiedziała nam, iż dwaj ranni Niemcy leżący na parterze powiadomili przybyłych żołnierzy niemieckich, iż w szpitalu są ranni powstańcy. Po przybyciu SS-manów do piwnicy słyszałem, jak siostra „Zofia” mówiła im, iż leżą tu ranni z ludności cywilnej. Po wkroczeniu na naszą salę dwóch SS-manów kazało nam rozbandażować rany, po czym oglądali je, badając, jak zostały zadane. Następnie lżej rannym kazali wyjść na podwórze. Z naszej sali wyszło dwóch. W tym czasie z podwórza i parteru dochodziły odgłosy strzałów. Pomiędzy salą 3, gdzie leżał mój materac, była wybita dziura. Widziałem dokładnie, jak SS-man strzelał do kobiet. Usiadł na łóżku i celował do leżących. Później przekonałem się, iż z 14 czy 15 rannych kobiet pozostały przy życiu dwie oraz 14-letni chłopiec, który schował się pod łóżko. W naszej sali zaraz po wyjściu dwóch lżej rannych SS-mani zaczęli strzelać do leżących na łóżkach i materacach.

W toku egzekucji inni żołnierze zapalili granatem klatkę schodową prowadzącą do piwnicy. Dzięki temu SS-mani przerwali egzekucję i pospiesznie wycofali się z piwnicy. Na naszej sali pozostało przy życiu dziewięciu rannych i ja w tej liczbie. Słyszałem z góry krzyki, jęki i strzały.

Po podpaleniu schodów pożar objął cały budynek. Po wyjściu SS-manów w piwnicy pod płonącym budynkiem pozostaliśmy w liczbie około 30 osób. Jedyną osobą zdrową była gospodyni księdza Pągowskiego (nazwiska jej nie znam), która pielęgnowała rannego księdza. Prócz tego mógł chodzić ranny w płuco chłopiec lat około 16. Oboje odrzucali z piwnicy wpadające tam płonące belki oraz podawali ciężko rannym wodę. Zresztą woda niedługo skończyła się. Ranni pełzali bezradnie w poszukiwaniu jej resztek. Było bardzo gorąco. Po trzech dniach poparzony chory, który dostał tężca, jęczał głośno. Posłyszeli to plądrujący teren „Ukraińcy” i zawołali, by kto żyje – wychodził, inaczej rzucą granat. Po chwili rzucili granat na salę nr 9. Wtedy kobieta imieniem „Zośka”, zaczęła krzyczeć, nie opanowała strachu. My wszyscy ukryliśmy się pod zwłokami zabitych bądź pod łóżka, a „Zośka” wyszła, zapewniając, iż przebywa tu tylko chory na tężec i ona. „Ukraińcy” wtargnęli do piwnicy, porozmawiali z chorym na tężec, pozabierali papierosy i resztę cukru i odeszli.

Pozostaliśmy bez wody i jedzenia. Ksiądz z gospodynią wyszli z piwnicy. Podobno żołnierze ich odstawili do kościoła o.o. Karmelitów.

5 września (daty nie jestem pewien) usłyszeliśmy wołanie po polsku, by kto żyje – wychodził. Obawiając się podstępu ze strony Niemców, pochowaliśmy się. [Jednak] ktoś z nas rozpoznał głos sanitariuszki „Niny” z naszego szpitala, po czym wyjaśniło się, iż przybyła po nas ekspedycja ratunkowa ze szpitala przy kościele o.o. Karmelitów. Przez cały dzień i nazajutrz sanitariuszki pod eskortą SS przenosiły ocalałych 28 rannych do szpitala o.o. karmelitów przy ulicy Krakowskie Przedmieście. Mnie, owiniętego w koce, dwie sanitariuszki wyniosły na rękach. Po drodze zaglądali pod koc Mongołowie, pytając: „ – Bandit? ”. Na podwórku naszego szpitala Długa 7 i w bramie widziałem zwłoki leżące nieraz jedne na drugich.

Nazajutrz przewieziono nas do Szpitala Dzieciątka Jezus w Milanówku, a w 1945 roku, po wkroczeniu wojsk polskich, do Konstancina. Byli ze mną w piwnicy: Szczurowski, Grochowski oraz [Marian Karczmarek?].

Jedna z sanitariuszek w Szpitalu Dzieciątka Jezus w Milanówku (nazwiska nie znam), opowiadała mi, iż lżej rannych z naszego szpitala na Długiej 7 i jej męża rozstrzelali na terenie ul. Wąski Dunaj.

Na tym protokół zakończono i odczytano.