MARIA KUTZNER

Maria Kutzner
kl. III
Gimnazjum [im.] Marii Konopnickiej we Włocławku

Jak uczyłam się w czasie okupacji

Po kapitulacji Warszawy i zajęciu jej przez Niemców zaczęłam chodzić do trzeciego oddziału prywatnej szkoły Marii Ostaszewskiej na Żoliborzu. Szkoły powszechne miały taki program jak przed wojną, prócz lekcji historii i geografii – przedmiotów tych oficjalnie nam nie udzielano, bo władze niemieckie zabroniły nauczania ich.

Początkowo zorganizowano komplety w ten sposób, że cała klasa była podzielona na grupy po pięcioro–sześcioro uczniów w jednej. Każda z takich grup dostawała nauczycielkę. Nauczycielkami były przeważnie koleżanki z gimnazjum. Później jednak, gdy rada pedagogiczna naszej szkoły zorientowała się, że można uczyć w szkole „zakazanych” przedmiotów pod pretekstem jakichś robót czy innych mniej ważnych przedmiotów, nauka w kompletach została skasowana i przeniesiona na teren szkolny.

Władze niemieckie wizytowały rzadko naszą szkołę, więc nauka szła normalnie i bez przeszkód. Program klas czwartej, piątej i szóstej z przedmiotów oficjalnych, jak i zakazanych przerobiliśmy całkowicie.

Uczyliśmy się z książek Radlińskiego i Wuttkego oraz Martynowiczówny. Książki te mieliśmy albo od znajomych lub starszego rodzeństwa, bądź kupowaliśmy w sklepach. Z pomocami naukowymi było gorzej. Na lekcji trudno było przecież rozwiesić mapę, gdyż w każdej chwili trzeba było być przygotowanym na wizytację. Nie mieliśmy więc mapy ściennej, ale mały atlas. Warunki lokalowe w szkole były dobre. W klasie było od 20–30 uczniów.

Stosunek nasz do nauki nie był poważny. Nie rozumieliśmy jeszcze wielkiego jej znaczenia. Na komplety chodziło się chętnie tylko dlatego, że w każdym z nas tkwił pewien pociąg do niebezpieczeństwa i przygód. Myślało się, że co to by, przypuśćmy, było, gdyby nas nakryli. Na pewno by nas aresztowali i byłaby przygoda, jakiej się nigdy jeszcze nie doznało. Gdy tak myślałam, miałam dziesięć lat. Stosunek mój był stosunkiem większości z nas do nauki. Później jednak, wraz z przybywającymi latami, stosunek ten się zmienił.

Z braku nauczycieli na komplety uczyli zamiast nich nasi uczniowie lub uczennice. Ci nasi „nauczyciele” mieli z nami ciężki los, ale zakosztowali też „słodyczy” nauczania. W szkole (bo przeważnie uczyli się jeszcze) byli tak samo pytani jak my. Później jednak mogli się zrewanżować na nas.

Z okresu szkoły powszechnej pamiętam ciągłe i obejmujące coraz to szersze kręgi aresztowania i łapanki. W okresie chodzenia na komplety wstąpiłam do konspiracyjnego harcerstwa. Dało mi ono bardzo dużo. Aresztowania jednak nie omijały naszej gromady. Niemcy wpadli na nasz trop i zaczęli śledzić. Władze wyższe nakazały tymczasowe rozwiązanie drużyny, tj. po prostu przyczajenie się. Aresztowano jednak jedną z naszych druhen, która po badaniach i pobycie na Pawiaku została wywieziona do Niemiec. Te momenty utrwaliły mi się najsilniej z okresu szkoły powszechnej.

Po trzyletnim pobycie w tej szkole i ukończeniu jej zapisano mnie do szkoły zawodowej – konfekcyjno-galanteryjnej. Gimnazjów przecież oficjalnie nie było. Szkoła, do której zostałam zapisana, była normalnym, ale zakonspirowanym gimnazjum o składzie grona nauczycielskiego mojego przedwojennego Gimnazjum im. Królewny Anny Wazówny. Tak jak w szkole powszechnej nie było prawie żadnego niebezpieczeństwa, tu było inaczej. Naszymi oficjalnymi przedmiotami były: roboty dziane, ze sznurka, łatanie, materiałoznawstwo, rysunki, religia, polski, zoologia, matematyka, języki, a nieoficjalnymi: historia, geografia i łacina.

Chodziłyśmy do szkoły po południu, bo przed południem lokal był zajęty przez inną szkołę. W klasach nie było specjalnego przepełnienia, ale nie była to już liczba uczennic przypadająca na klasę przedwojenną. Książek przedmiotów nieoficjalnych nie wolno było przynosić do szkoły, były tylko karteluszki, które w razie czego chowało się do ukrytej kieszonki w fartuchu lub innego jakiegoś schowanka.

Lekcję historii miałyśmy pod pretekstem łatania. Na stołach leżały porozkładane ściereczki, igły i nici, a pod nimi notatki związane z tematem lekcji. Mapę miałyśmy też nie ścienną, ale atlas. Nauczycielka nasza od historii przynosiła nam różne obrazki, fotografie, wzory i wykopaliska.

Program z historii dla klasy pierwszej przerobiłyśmy, ucząc się z podręcznika Moszczeńskiej i Mrozowskiej. Ponadto zorganizowany był komplet dopełniający z historii dla tych dziewczynek, które nie uczyły się jej w szkole powszechnej. Pod przykrywką lekcji materiałoznawstwa była prowadzona lekcja łaciny. Kurs jej opanowałyśmy całkowicie. Geografii uczyłyśmy się też pod pretekstem innej lekcji, a mianowicie robót ze sznurka. Ponieważ nie było mapy ściennej, każda z nas miała małą mapkę narysowaną przez siebie. Uczyłyśmy się z książki Chałubińskiej i Janiszewskiego. Cały materiał przeznaczony dla klasy pierwszej z przedmiotów tak nieoficjalnych, jak i oficjalnych przerobiłyśmy.

W szkole tej z podręcznikami było łatwiej, ponieważ część książek szkolnych naszego przedwojennego gimnazjum została ocalona i później rozpożyczano książki na rok zgłaszającym się uczennicom. Te dziewczynki, które miały książki, a nie korzystały z nich, oddawały [je] opiekunce i zamieniały na takie, jakie były im potrzebne. Społeczeństwo pomagało nam w ten sposób, że wszystkie książki szkolne, jakie tylko były, zostały oddane do użytku młodzieży. Poza tym ostrzegano, gdy były uliczne rewizje.

Stosunek nasz do pracy był zupełnie inny niż w szkole powszechnej. Rozumieliśmy teraz doniosłość i znaczenie nauki, i dlaczego Niemcy chcieli, byśmy się nie uczyli. Uczyliśmy się nie dla sensacji i ewentualnej przygody, ale ze zrozumieniem, czym dla nas jest ta nauka.

Docenialiśmy odwagę i samozaparcie się nauczycielstwa, które nauczało i wychowywało w tak ciężkich warunkach, jakie stwarzała okupacja. Warunki nauczania dla nauczycielstwa i dla nas były bardzo ciężkie, moralnie i materialnie. Bardziej jednak dawały się we znaki ciężkie warunki moralne. Ciągłe aresztowania, uliczne egzekucje – wyczerpanie nerwów ogarniało nawet młodzież. Rewizje uliczne, podczas których drżało się na myśl o zawartości teczki, i nasuwające się wtedy ciągłe pytanie: znajdą czy nie znajdą. Potem ulga, jeżeli nie znaleźli, i jakieś dziwne drżenie kolan.

Jasnymi chwilami podczas okupacji były te, gdy dostawało się wiadomości o zabranych Niemcom kontrybucjach, odbiciu więźniów lub wyroku wykonanym przez Polskę Podziemną na którymś z katów niemieckich.

Chwile te były coraz częstsze, aż wreszcie przyszło Powstanie. Początkowo, stojąc na służbie, powtarzało się słówka łacińskie lub przypominało wiersze różnych poetów. W miarę jednak mijania dni i [wobec] coraz cięższej sytuacji traciliśmy ochotę do nauki. Wypędzało ją z nas wyczerpanie, a wreszcie straszne chwile, jakie przeszliśmy, i rzeczy, jakie się wokoło nas działy, a do których byliśmy jeszcze za młodzi.

Po upadku Powstania wydostałam się z Pruszkowa i zamieszkałam w majątku Zakrzew k. Tomaszowa Mazowieckiego. Tam uczyłam się sama. Wreszcie po kapitulacji Niemiec przyjechałam do Włocławka, gdzie zaczęłam się uczyć w polskiej, oficjalnej szkole. My, młodzież, cieszymy się teraz, że możemy pracować jawnie i otwarcie i że nie [musimy] narażać innych. Doceniamy teraz należycie wartość prawdziwej i normalnej szkoły po sześcioletnim okresie okupacji.