TADEUSZ SKIBA

Bomb. Tadeusz Skiba, 25 lat, kawaler.

W przeddzień popadnięcia w niewolę nasz oddział posuwał się w kierunku na Monasterzyska. Na wieść o tym, że tuż przed nami znajdują się wojska sowieckie, dowódcy chcieli nas przeprowadzić bocznymi drogami, z zamiarem udania się do Rumunii. Jednak plany te spełzły na niczym, gdyż wszystkie drogi były obstawione przez wojska sowieckie. Dlatego zmuszeni byliśmy przenocować w lasku, aby zbadać, którędy można się wymknąć.

Wczesnym rankiem 18 września [1939 r.] wyruszyliśmy w dalszą drogę. Po przemaszerowaniu niespełna kilku kilometrów zostaliśmy ostrzelani ogniem przez wojska sowieckie. Mimo to maszerowaliśmy dalej w kierunku na Monasterzyska, aż napotkaliśmy czołgi sowieckie. Po zbliżeniu się do nich na mniejszą odległość rozległ się wielki krzyk ze strony nieprzyjaciela: Ruki wwierch, kidaj [o]rużje itd. Krzyk ten był bardzo przeraźliwy, z pewną obawą co do nas, garstki, która już była bez broni, ponieważ została uprzednio złożona na rozkaz. Przy przeglądzie wszystkich – i to bardzo dokładnym – obnażyli nas z wszystkich rzeczy, jakie tylko kto posiadał, tak że zostaliśmy tylko w tym, co [mieliśmy] na sobie. Po tych czynnościach sformowali nas w oddział i prowadzili jakby największych zbrodniarzy do Monasterzysk.

To był pierwszy nasz obóz. Co do wyżywienia, było tutaj bardzo trudno, ponieważ nie dostawaliśmy żadnego, a żył człowiek tylko własnym sprytem. Nie brakowało jedynie palenia, bo przecież umieścili nas w monopolu, tak że człowiek siedział i spał w tytoniu. Niestety, jeść go nie można.

Po kilkudniowym pobycie w Monasterzyskach odbyła się dalsza wędrówka w kierunku Rosji, przez Czortków do Husiatyna, który leży przy samej granicy sowieckiej. Podróż po naszych terenach nie była jeszcze tak trudna, gdyż po drodze znajdowali się dobrzy ludzie, którzy nas trochę żywili. Szczególnie utkwił mi w pamięci Czortków, ponieważ tamtejsi mieszkańcy okazali nam wyjątkową pomoc i służyli nam wszelkimi wskazówkami. Po zgrupowaniu w Husiatynie odbyła się dalsza droga, już nie po naszej ziemi, lecz po tzw. raju. Tutaj podróż była gorsza, ponieważ już nikt nam nie okazywał pomocy. Tak maszerowaliśmy o głodzie i chłodzie aż do Kamieńca Podolskiego, ciągle pocieszani, że w drodze czeka na nas kuchnia, chleb itd., a tu jak nie było, tak nie było. Człowiek żył tylko nadzieją, że kiedyś dostanie jeść.

Wreszcie, po kilkudniowej podróży i to bardzo ciężkiej, dotarliśmy do miejsca przeznaczenia, tam trochę pożywiliśmy się, ale co to było na tyle tysięcy ludzi – parę gramów chleba i trochę rzadkiej kapuścianej zupy. Po dwutygodniowym pobycie w Kamieńcu Podolskim usłyszeliśmy wiadomość, że wszyscy jedziemy do domu. Z samej podróży tak wynikało, ponieważ jechaliśmy w kierunku Szepietówki, a później ku naszej granicy i do Równego. Podróż ta była również dosyć ciężka, ponieważ w wagonach było bardzo ciasno, a karmili nas tylko suchą słoną rybą i kilkoma gramami chleba. Z wodą było bardzo trudno, prawie że nie było [jej] wcale, tak że człowiek przymierał z pragnienia i łykał tylko ślinki.

W Równem obiecanki ich zawiodły nas, bo zamiast do domu, to wzięli nas do obozu w Żytyniu, gdzie znajdowały się koszary Korpusu Ochrony Pogranicza. Warunki w tym obozie były względne, gdyż były tam zapasy, które pozostawiło jeszcze nasze wojsko, i dużo nam pomagała miejscowa ludność, która się bardzo przychylnie ustosunkowywała do nas. Po miesiącu przewieźli nas z powrotem do Równego. Tu już rozpoczęła się przymusowa praca. Obóz ten znajdował się w starym młynie, w którym nie było maszynerii. Samo pomieszczenie było dość możliwe, ponieważ były dwie sale (jak zresztą w młynie) i dość dużo światła. Gorzej było z higieną, ponieważ nie było mowy o jakimkolwiek praniu bielizny i o kąpieli, a skutek tego był taki, że zalęgło się mnóstwo wszy, tak że mimo starań i zabiegów trudno było się od nich obronić. Warunki higieniczne były podobne we wszystkich obozach, a w niektórych nawet o wiele jeszcze gorsze. Oprócz Równego byłem jeszcze w kilku innych obozach, jak w Niesłuchowie (k. Buska), Hermanowie niedaleko Winnik i Olszanicy.

Dzień rozpoczynał się pobudką, tj. biciem w gong. Po skonsumowaniu skromnego posiłku, który składał się z wody i pływających w niej kilku krupek kaszy lub robaczywego grochu, odbywał się wymarsz na pracę. Praca zaczynała się od godz. 6.00, a trwała do 14.00 lub 16.00, zależy w jakim obozie, dużo zależało też od wykonania planu, jaki podejmowało stroitielstwo drogi Lwów–Kijów lub na jakiejś bazie przy wyładowywaniu kamienia, przy tzw.

drobitkach, miesicielach i innych wariatach – jednym słowem praca była różnego rodzaju i przy różnych obiektach. Była też i bardzo ciężka, ponieważ były stosowane te nieszczęsne normy, a że były bardzo duże, to każdy o tym wie bardzo dobrze – po prostu niemożliwe do wykonania. A nie wykonując normy, otrzymywało się tzw. sztrafny pajok, względnie pierwszy lub drugi kocioł; trzeci kocioł otrzymywali tylko ci, którzy chcieli pracować i którzy mieli na to siły, tzw. stachanowcy. Na niechcących pracować były stosowane przeróżne sposoby, jak wsadzanie do karca, kładzenie zimową porą na wznak na śniegu i in. Po całodziennej pracy i powrocie do obozu był obiad – w zależności od pracy pierwszy lub drugi kocioł. Po obiedzie były zajęcia we własnym zakresie, każdy zajmował się [tym], co mu odpowiadało: jedni praniem, biciem wszy, inni różnymi robotami, jak robienie rzeczy z metalu, włosienia, jeszcze inni grą w szachy, warcaby czy też [w] inne gry. Tak spędzało się czas aż do odpoczynku, do godz. 20.00, względnie 21.00. Za tę całą pracę i te normy wynagrodzenia prawie że nie było, jedynie tylko dla zachęty otrzymywali niewielkie wynagrodzenie stachanowcy, którzy byli otaczani szczególną opieką i stawiani jako wzór dla innych. Dla nich było wszystko: i ubranie, i wyżywienie, i zapłata, reszta zaś chodziła obdarta, bez bielizny i bez butów.

W obozach tych byli ludzie różnego rodzaju. Byli starzy i młodzi, była służba czynna i rezerwiści, byli oficerowie, o których mało kto wiedział, byli [ludzie] z wykształceniem wyższym, średnim, lecz najwięcej z powszechnym. Na ogół panowały dosyć dobre stosunki, z wyjątkiem niewielu, którzy byli innego nastawienia – komunistycznego czy też hitlerowcy. Lecz to były tylko jednostki, które donosiły wszystko władzom obozu. W większej części było jednak koleżeństwo i braterstwo.

Co do pomocy lekarskiej, to nawet była względna, ponieważ w każdym obozie znajdował się lekarz, przeważnie spośród jeńców, tak że było jakie takie ambulatorium i coś niecoś się w nim znajdowało.

Z rodziną łączność miałem, lecz bardzo słabą, ponieważ przez cały czas pobytu otrzymałem zaledwie dwie pocztówki. Co się dzieje w kraju i poza granicami, tośmy bardzo dobrze wszyscy wiedzieli, bo przecież i tak był kontakt z ludnością cywilną, a ponieważ byliśmy na swojej ziemi, to każdy odnosił się do nas przychylnie i życzliwie. Lecz przed samą wojną sowiecko-niemiecką, kiedy nas ewakuowali z naszych terenów, cała łączność z krajem została zerwana i w ogóle nie orientował się człowiek, co się dzieje.

Bardzo surowo obchodzili się [z nami] w czasie ewakuacji, wielu spośród nas zostało rozstrzelanych przez NKWD, wielu zmarło w czasie podróży z wycieńczenia, ponieważ wyżywienie było bardzo marne, można powiedzieć, że nawet żadne. W czasie transportu pociągiem, który trwał ok. 20 dni, zamknięci w wagonach po 40 do 50 [osób], przeżywaliśmy bardzo ciężkie chwile z powodu braku powietrza i wody, bo po słonej rybie to przecież chciało się pić.

W tak trudnych warunkach dotarliśmy w końcu do Starobielska, gdzie było bardzo duże zgrupowanie, bo ok. kilku tysięcy [ludzi]. Tam czekaliśmy z dnia na dzień [na] jakieś zmiany, byliśmy pewni, że nasz wódz, gen. Sikorski, o którym już dawno wiedzieliśmy, wyrwie nas z obozu. I rzeczywiście, nasze marzenia spełniły się, bo rząd nasz zawarł umowę i w ten sposób wyrwaliśmy się z rąk bolszewików, a dostaliśmy się do naszej armii, gdzie dziś jesteśmy szczęśliwi, ponieważ będziemy mogli walczyć o wolną i niepodległą Polskę.