TEODOR NEUMAN

Warszawa, 21 maja 1946 r. Sędzia śledczy Halina Wereńko, delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi, sędzia odebrała od niego przysięgę, po czym świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Teodor Bronisław Neuman
Imiona rodziców Albert i Maria z d. Kulczycka
Data urodzenia 14 stycznia 1904 r. w gm. Owsorók, Rosja
Zajęcie asystent na Uniwersytecie Warszawskim
Wykształcenie Wydział Matematyczno-Przyrodniczy UW
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Różana 21 m. 4
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarany

W czasie powstania warszawskiego mieszkałem przy ul. Różanej w Warszawie, tak jak i obecnie. W chwili wybuchu powstania, 1 sierpnia 1944 roku, miałem dostarczyć powstańcom środki opatrunkowe i znajdowałem się w alei Niepodległości 132/138, gdzie pozostałem, nie mogąc dostać się do domu. Powstańcy raptownie cofnęli się z [tego] terenu. 2 sierpnia przebywałem w lokalu na trzecim piętrze przy alei Niepodległości. Nie wiem, o której godzinie wpadli na podwórze domu SS-mani, wołając: – Alles raus! Wszyscy mieszkańcy, i ja także, wyszliśmy na podwórze. Ile było osób, nie umiem określić. Wiem, że była to duża grupa, dom, w którym przebywałem, był to duży blok. Wszyscy razem – mężczyźni, kobiety i dzieci – zostaliśmy przeprowadzeni pod konwojem na podwórze koszar Stauferkaserne. Po drodze ucieczka była niemożliwa, ponieważ na ulicach, po których szliśmy, co 15 – 20 metrów stali uzbrojeni SS-mani. Na miejscu oddzielili mężczyzn, kobietyzaprowadzili do bloku, gdzie miały być wylegitymowane, po czym je zwolniono. Następnie mężczyzn podzielili na dwie grupy, legitymując. Jedną grupę ustawiono pod budynkiem oznaczonym literą b na okazanym mi szkicu, drugą niedaleko (świadkowi okazano szkic sytuacyjny sporządzony przez świadka Grzelskiego). Legitymowanie było powierzchowne, grupy mieszały się ze sobą. Ja, jakkolwiek pracowałem w czasie okupacji w Institut für Füscherei na terenie SGGW – a więc w instytucji niemieckiej – znalazłem się w grupie, gdzie zasadniczo mieli być zgrupowani pracownicy instytucji prywatnych. Grupa, do której mnie włączono, została zaprowadzona do budynku d, gdzie była jedna duża sala. Drugą grupę zaprowadzono do budynku c, gdzie było szereg pokoi wzdłuż korytarza. Raz tylko byłem w budynku c, zauważyłem, iż tam były łóżka, na których spało po kilku Polaków. Na sali, gdzie mnie zaprowadzono, stały stoły i ławki, była tam uprzednio stołówka. Spaliśmy na stołach, ławkach i podłodze. Początkowo było nas 160 osób, potem liczba zmalała do 100. W budynku c było więcej osób, przy maksymalnym stanie razem mogło być na obu salach około 400 osób.

W czasie, gdy staliśmy jeszcze na podwórzu, przemawiał do nas komendant Stauferkaserne Patz – Sturmführer czy też Obersturmführer. Powiedział nam przez tłumacza, iż bandyci polscy wystąpili przeciwko Niemcom; co do nas nie jest udowodnione, byśmy brali udział w powstaniu. Od tej chwili, gdy z domu jakiegoś padnie strzał, wszyscy mężczyźni z tego domu zostaną rozstrzelani. Nas Niemcy zabrali, by powstańcy nie zmusili nas do wzięcia udziału w akcji, my jesteśmy pod ochroną i dlatego nas nie może puścić, tu jesteśmy bezpieczni. Z mowy tej wynikało, iż nie jesteśmy zakładnikami, lecz pod ochroną Niemców. Po przemówieniu zaprowadzono nas do sali d i pozostawiono, zresztą bez jedzenia. Wieczorem grupy osób z naszej sali użyto do rozpakowania samochodu z żywnością, przy czym pracującym nic do jedzenia nie dano.

Nazajutrz, 3 sierpnia, weszło na naszą salę trzech Niemców, SS-manów, w tym jeden podoficer.

Nazwisk nie pamiętam.

Kazał nam wszystkim ustawić się pod ścianą i oświadczył, iż polscy powstańcy rozstrzelali volksdeutschów w liczbie 30, za to zostanie rozstrzelanych 30 Polaków.

Z naszej sali wybrano 15 osób. Czy z sali c wybrano drugie 15 osób, tego nie wiem. Po przemówieniupodoficer wybierał sobie ofiary. Trwało to długo, chodził, zaglądał w oczy i wskazywał na osoby zupełnie sobie nie znane, bez legitymowania. Na rozstrzelanie zabrano te 15 osób na teren więzienia przy ul. Rakowieckiej.

Nazwisk zabranych na rozstrzelanie nie znam.

Jeden z nich wrócił – przypuszczam, iż musiał się wykupić. Po tym incydencie nastąpiła cisza, Niemcy się po sali nie kręcili i także do jedzenia nic nie dali.

Daty nie pamiętam, lecz w pierwszych dniach naszego pobytu w Stauferkaserne zjawił się w sali d ten sam podoficer niemiecki, który 3 sierpnia wybrał 15 osób na egzekucję. Usiadł na stole, nam kazał ustawić się pod ścianą, po czym oświadczył, iż powstańcy rozstrzelali rannych Niemców. Przeszedł do swoich wspomnień turystycznych, mówił o kulturze niemieckiej, o swojej znajomości języków, w końcu powiedział, iż jeśli ktoś głodny, może wylizać stojący kocioł z jedzeniem, bez łyżki i innych naczyń, z czego nikt nie skorzystał. Przez cały czas staliśmy, czekając, iż za chwilę zacznie wybierać spośród nas na rozstrzelanie. Tak trwaliśmy dwie godziny w nerwowym naprężeniu, po czym podoficer wyszedł.

Po kilku dniach Niemcy zaczęli starszych mężczyzn z naszej sali uwalniać, natomiast co kilka dni, a nieraz po kilka razy dziennie, doprowadzali nowe partie mężczyzn. I tak przybyli mężczyźni z ul. Madalińskiego i przecznic Narbutta w stronę Różanej, z ul. Różanej z odcinka pomiędzy ul. Kazimierzowską i aleją Niepodległości. Skład liczbowy w naszej grupie zmienił się. Około 6 czy 7 sierpnia do naszej sali przybył Kurowski (imienia nie znam), właściciel warsztatów mechaniki precyzyjnej przy ul. Grażyny 7. Opowiadał, iż gdy do jego mieszkania weszli Ukraińcy i zobaczyli opaskę Czerwonego Krzyża jego żony z czasów I wojny światowej w szufladzie, żonę jego na miejscu zastrzelili, a jego zabrali do Stauferkaserne. Po pewnym czasie ze względu na wiek został zwolniony, po paru dniach powtórnie przeprowadzono przesłuchanie, po czym rozstrzelano go na terenie więzienia przy Rakowieckiej.

Daty nie pamiętam. Słyszałem, iż miał miejsce fakt następujący: przyprowadzony z nową grupą, nie wiem z jakiej ulicy, mężczyzna miał układ ust o wyrazie ironicznym, Patz mówił coś, mężczyzna na niego spojrzał i Patz uznał, iż ten się z niego śmieje, wówczas odstawił mężczyznę na bok, po czym rozstrzelano go na terenie więzienia przy Rakowieckiej. Nazwisko tego mężczyzny może znać ob. Sobiech.

Około 9 sierpnia, daty nie pamiętam, po powrocie z robót widziałem, jak samochód gestapo uwoził zabranych z budynku c 20 czy 40 mężczyzn. Powiedziane było, iż gestapo zabrało tych mężczyzn na roboty, po czym ślad po nich zaginął. Był wtedy zabrany doktor Chmielewski, asystent [w Katedrze] Chemii Rolnej instytutu puławskiego w Warszawie, imienia nie znam.

Daty nie pamiętam, około 15 sierpnia, w czasie przeprowadzania ulicą Rakowiecką koło koszar tłumu warszawiaków w kierunku Dworca Zachodniego, trzech mężczyzn ze Stauferkaserne w czasie konwojowania ich na teren więzienia usiłowało uciec, dołączając się do pędzonych. W rezultacie SS-mani ze Stauferkaserne otworzyli ogień, strzelając w tłum. Zabita została mała dziewczynka (nazwiska nie znam), trzej uciekający zostali ujęci. Następnie zostali zaprowadzeni na teren więzienia przy Rakowieckiej i tam w gmachu szpitala więzienia zabici. Po egzekucji cały gmach szpitala został podpalony, lecz zwłoki nie spłonęły. Nazajutrz Niemcy przysłali grupę robotników ze Stauferkaserne, która – dorzucając drewna – spaliła zwłoki. Nazwisk osób rozstrzelanych nie znam.

Daty nie pamiętam, w połowie sierpnia SS-mani przyprowadzili z ul. Narbutta grupę 18 mężczyzn na podwórze koszar pod ścianę budynku b. Nie sprawdzając dokumentów, grupę tę pod ścianą budynku b rozstrzelano z karabinu maszynowego, po czym nastąpiło dobijanie. Podoficer SS opowiedział nam, iż w domu przy ul. Narbutta, drugi dom od alei Niepodległości (z czerwonej cegły), miał być ostrzelany patrol niemiecki. Wobec tego mężczyźni z tego domu zostali rozstrzelani, dom zburzony. Następnie 20 mężczyzn z naszej sali zostało użytych do zakopania zwłok rozstrzelanych mieszkańców ulicy Narbutta na tyłach koszar od strony Pola Mokotowskiego. Miejsca nie znam.

W połowie sierpnia, daty dokładnie nie pamiętam, może 12 sierpnia, przybył samochód gestapo z alei Szucha, którym zabrano 20 mężczyzn i mnie w ich liczbie. Zawieziono nas przed gmach przy al. Szucha 12, tam rozdzielono nas na dwie grupy. Jedna miała stawiać barykadę, ja w drugiej – pod ostrzałem powstańców – kopałem rowy łącznikowe w parku Ujazdowskim. Po kilku godzinach odwieziono nas z powrotem. Potem gestapo brało codziennie partię robotników z koszar. Stworzono stałą grupę z sali c i nawet zaprowiantowano. Przy tych robotach dwóch Polaków z koszar zostało rannych, jeden zabity. Brano nas do różnych robót, np. znoszenie papierosów. Pięciu z naszej grupy zabrało sobie kilka paczek, za co dostali karę publicznej chłosty szpicrutami. Między innymi czyściliśmyczołgi, znosiliśmy wartościowe rzeczy z mieszkań przy ul. Narbutta i Kazimierzowskiej, które ładowaliśmy na samochody, po czym Niemcy domy podpalali. Ze szkoły przy ul. Kazimierzowskiej ładowaliśmy łóżka i lampy. Na terenie koszar na podwórku i w bramie stały masy mebli, które ładowaliśmy na samochody odjeżdżające do Niemiec. Na ul. Rakowieckiej, numeru nie pamiętam, wraz z innymi ładowałem na samochody maszyny z fabryki obuwia, surowiec i buty. Magazyny więzienia przy ul. Rakowieckiej także były zrabowane.

Żadnego stałego zaprowiantowania w koszarach nie było, na początku nie dano nam w ogóle nic do jedzenia. Wieczorem 4 sierpnia po raz pierwszy dostaliśmy suchary. Później dawano jedzenie nierównomiernie. Liczyć na to, że dadzą, nie było można. Chleb dostawaliśmy dorywczo, spleśniały. Około 5 sierpnia pozwolono kobietom donosić nam jedzenie. Odbywało się to w ten sposób, iż od godziny 13.00 do 14.00 spędzano nas na podwórze koło bramy, tu nas ustawiano i wpuszczano kobiety w zwartym szyku z białą chorągwią. Kobiety przynosiły jedzenie swoim bliskim i obcym mężczyznom.

Daty nie pamiętam, pewnego dnia kobiet nie wpuszczono za bramę, oświadczono iż powstańcy zbudowali barykadę na rogu ul. Różanej i al. Niepodległości. Z tej racji kobiet do nas nie wpuszczono, a nas zamorzą głodem, chyba że kobiety barykadę rozbiorą. Niemcy z koszar kazali kobietom wysłać delegację do powstańców w sprawie rozebrania barykady. Rzeczywiście poszła taka delegacja i przyniosła do komendanta koszar list zakryty od komendanta oddziału powstańców. Jakiej treści był ten list, nie wiem. Chodziła pogłoska, iż komendant powstańców napisał, iż jest wojskowym i ma rozkaz barykady utrzymać, tak jak Niemiec ma rozkaz barykady znieść. Nazajutrz pozwolono kobietom donosić żywność, tylko z tą zmianą, iż nie wpuszczono już ich za bramę.

Mimo zezwolenia na przychodzenie kobiet na teren koszar, niejednokrotnie Niemcy do nich strzelali bez powodu. Tak zginęła profesorowa Kuntze. Profesor Kuntze wykupił się za waluty i podoficer SS wypchnął go z koszar. Profesorowa przynosiła mi jedzenie i starała się o zwolnienie mnie i jeszcze kogoś. Gdy szła do Stauferkaserne z białą chorągiewką, została zastrzelona. Profesor Kuntze w domu na rogu ul. Kazimierzowskiej i Madalińskiego albo w następnym był wyprowadzony z innymi mężczyznami na schody tego domu, gdzie Niemcy zaczęli rzucać w tłum granaty. Tam zginął.

W połowie sierpnia Niemcy zaczęli wywozić samochodami ciężarowymi rzemieślników z naszej sali. Volksdeutschów i rodziny niemieckie wywieźli jeszcze wcześniej.

22 sierpnia SS-man pytał nas, kto zna język rosyjski, niemiecki. Powiedział, że chodzi o tłumaczenie rozmowy komendanta batalionu Sicherheistpolizei ukraińskiej. Poszedłem. Chodziło, o to, iż Ukrainiec ten rabował rzeczy na terenie, który SS-mani uważali za należący do ich dyspozycji. Ukrainiec tłumaczył, iż zarekwirował sobie kilka wozów z jęczmieniem dla koni oddziału, a rzeczy nie brał. Na to zastępca komendanta koszar (nazwiska nie znam) powiedział, iż konie złota nie jedzą ani bielizny; teren, z którego Ukrainiec rabował na Mokotowie, jest okręgiem bojowym SS. Ukrainiec oburzył się i powiedział: „ – Wy tu patrzycie przez okna, a my w dzielnicy północnej przez dwa tygodnie byliśmy w ogniu i nawet czołgi powstańców nas atakowały”. Z rozmowy tej wynikało niedwuznacznie, iż Warszawa była podzielona na strefy do rabowania przez jednostki wojskowe.

Tegoż dnia odbyła się zbiórka na podwórzu, SS-mani przeprowadzili segregację, odłączając około 100 mężczyzn starszych, powyżej 39 lat. Grupę tę, mnie w jej liczbie, dołączono do ludności cywilnej czekającej na ul. Rakowieckiej, po czym transport zaprowadzono przed dom akademicki przy pl. Narutowicza. Tu były doprowadzone grupy mężczyzn z Pragi i cały transport udał się pod konwojem na Dworzec Zachodni. Po drodze, przy ul. Kopińskiej, banda Ukraińców uzbrojonych w karabiny rabowała ludność, bijąc kolbami, na co konwojujący SS-mani nie reagowali.

Odwieziono nas z Dworca Zachodniego do Pruszkowa do obozu przejściowego, skąd po godzinie transportem przewieziono nas po 60 osób w wagonie do Westfalii, do miasta Hamm. W drodze trwającej trzy dni nie dawano nam nic do jedzenia. W Pruszkowie Czerwony Krzyż wrzucił do wagonu 60 bochenków chleba na 60 osób. Wody na postojach nam nie dawano. W Hamm na stacji nastąpił rozdział składu pociągu, część transportu poszła do Singen, część do Spellen.

Ja trafiłem do Singen. Transport liczył około 3 tys. mężczyzn, do Singen trafiło około tysiąca. Tu nastąpiła rejestracja w przejściowym obozie Arbeitsamtu. Dezynfekcja, kąpiel i kapitalne badanie lekarskie, które polegało na tym, by się zgiąć i otworzyć usta. Stąd trafiłem do Duisburga, gdzie był obóz pracy należący do zakładów Augusta Thyssena Hülta (zakłady metalurgiczne). Pracowałem tam jako robotnik, przy załadunku w porcie fabrycznymna Renie, później w laboratorium. Nadchodziła zima, dano nam drewniaki i drelichy. Duisburg ciągle bombardowano, był w gruzach, gorzej zniszczony od Berlina.

Fabryka po bombardowaniu [20 lutego 1945?] została szybko uruchomiona. Szczęśliwie spośród Polaków zginęło tylko kilka osób.

Komendantem obozu pod nazwą „Marat”, gdzie przebywali Polacy, był Blaskowitz, cywil, zwyrodniały typ, który nas okradał co do racji żywnościowych, ponadto bił i kopał więźniów Polaków. Chodził z gumą lub trzonkiem od łopaty. Był tam krawiec z Warszawy mieszkający na Grochowie – Nissen – który został prowiantowym obozu. On kombinował z Blaskowitzem, był szarą eminencją obozu, razem z Blaskowitzem bił Polaków i okradał. Drugi zaufany Polak Blaskowitza to Zreda z Warszawy. W porozumieniu z Lagerführerem zajął się wymianą pieniędzy dla więźniów. Prawnie można było wymienić do 600 marek za złote polskie, potem do 200 marek, w banku. Zreda brał od nas po 3 i 4 zł za jedną markę, gdy oficjalnie można było ją kupić za 2 złote. W ten sposób nas okradał. Handlował także w obozie ubraniami i innymi rzeczami, uprawiając niezdrową spekulację. Blaskowitz podobno pochodził z poznańskiego, mówił dobrze po polsku gwarą ludową, poznańską, względnie śląską. Wygląd: wzrost niski, krępy, gruby, silnej budowy, łysawy, oczy jasne, twarz nalana, bielmo na lewym oku.

Odczytano.