JANUSZ WNYKOWSKI

Gdańsk, 10 maja 1948 r. Sędzia śledczy A. Zachariasiewicz jako przewodniczący Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka, który uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań, zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Janusz Wnykowski
Wiek 27 lat
Imiona rodziców Stanisław i Anna
Zajęcie zecer
Wyznanie rzymskokatolickie
Miejsce zamieszkania Gdynia, ul. św. Piotra 12 m. 5
Karalność nie byłem karany
Stosunek do stron obcy

W momencie wybuchu powstania warszawskiego znajdowałem się w moim mieszkaniu w Warszawie przy ul. Focha 4. Słysząc pierwsze wystrzały, począłem wyglądać oknem i wtedy zauważyłem, że ludność cywilna zdążająca ul. Focha rażona jest ogniem z pałacu Brühla, tak że wiele osób padło w wyniku tych strzałów.

Być może w trzecim dniu powstania widziałem z okna, jak cztery kobiety w białych fartuchach z opaskami, na których widniał czerwony krzyż, przybyły od strony ulicy Senatorskiej i poczęły zbierać rannych z Wierzbowej. Do kobiet tych otworzono ogień maszynowy z pałacu Brühla, w wyniku czego wszystkie one padły.

W szóstym lub siódmym dniu powstania widziałem dwa tanki niemieckie jadące placem Teatralnym od strony Wierzbowej w kierunku Senatorskiej. Przed tankami szła grupa około stu osób złożona z mężczyzn, kobiet i dzieci. Tanki szły bez ostrzału aż do ratusza, a gdy znalazły się na tej wysokości, idący wśród polskiej ludności SS-mani otworzyli ogień w kierunku barykady znajdującej się przy ul. Senatorskiej. Powstańcy z barykady również odpowiedzieli ogniem. Wtedy z pierwszego tanku padły trzy strzały z działa niszczącego barykadę.

Dom, w którym zamieszkiwałem, był trzykrotnie podpalany granatami przez oddziały niemieckie. Za każdym razem udawało się nam, lokatorom, ogień zlokalizować i ugasić. Dopiero 9 sierpnia 1944 roku w godzinach popołudniowych dom ten został obrzucony z samolotu bombami zapalającymi. Zorientowaliśmy się, że pożaru nie opanujemy, przeto poczęliśmy uchodzić, gdzie kto mógł. Wiem, że pewna grupa skierowała się do ruin gmachu Ministerstwa Rolnictwa, a ja wraz z wielu innymi przeszedłem piwnicami na posesję przy ul. Koziej 5. Były tam dwa podwórka. Ponieważ pożar z opuszczonego przez nas domu przerzucał się na domy przy Koziej, rozpoczęliśmy akcję ratowniczą, a później czuwanie i dlatego to noc tę spędziłem na podwórku, które określam jako drugie w odróżnieniu od innego, przylegającego do Hotelu Saskiego. Ze snu rozbudziły mnie wołania: „Niemcy idą” i gorączkowe bieganie ludności polskiej po podwórku. Mogło być już po godzinie 5.00. My, zebrani na podwórku, nie mieliśmy możliwości ucieczki, gdyż od strony wejściowej, od ul. Koziej, wkraczali właśnie Niemcy. Najpierw ujrzałem żołnierza wymachującego przed sobą automatem i wołającego po polsku: „ – Nie bójta się, Polaki, nic wam złego nie będzie”. Jak zauważyłem, miał on na rękawie opaskę z napisem koloru złotego, z którego treści zapamiętałem słowa: „Hermann Göring”. Nawoływał on słowami: „ – Wychodźta z mieszkań”. Na te wołania poczęto wychodzić z domu. Niebawem na podwórze przybyło około dwudziestu żołnierzy tak samo umundurowanych i z takimi samymi napisami na rękawach (u niektórych nie widziałem, gdyż mieli rękawy pozawijane). Żołnierze ci poczęli rozchodzić się po klatkach. W tym czasie zauważyłem, jak z okna parterowego wyskakiwała na podwórko kobieta, którą w momencie, gdy znajdowała się w powietrzu, zastrzelił jeden z żołnierzy stojących na podwórzu. Znajdujący się wśród wojskowych prawdopodobnie oficer, jak orientowałem się z okazywanego mu posłuchu, wezwał, by wystąpili tłumacze. Na to wezwanie wystąpiło kilka osób, które po rozmowie z nim poczęły nawoływać, byśmy zachowali zupełny spokój, gdyż nic nam się nie stanie, a tylko zostaniemy odprowadzeni do pałacu Brühla, gdzie sprawdzą dokumenty i odprowadzą nas poza Warszawę. Jednocześnie polecono nam ustawić się trójkami, po czym wezwano, by wystąpili lekarze. Z tego, co ja zauważyłem, wystąpiło dwóch mężczyzn, którzy okazali żołnierzowi dokumenty. Ten dokumenty odrzucił i kazał im odejść znów do szeregu, co uczynili.

W czasie, gdy staliśmy trójkami z rękoma wzniesionymi do góry, podchodzili do nas żołnierze, którzy odbierali od nas biżuterię, portfele, drobiazgi z kieszeni, a nawet chustki do nosa. Po rewizji wezwano, by wystąpili wszyscy ci, którzy posiadają jakąś grupę narodowości niemieckiej. Nikt taki nie wystąpił. Wtedy nastąpiło rozdzielenie na dwie grupy, przy czym do jednej zebrano mężczyzn, a do drugiej kobiety z dziećmi. Kobiety wyprowadzono piwnicami na ul. Focha i wtedy padło wezwanie, aby wystąpiło dziesięciu z nas. Na to wystąpiło około trzydziestu mężczyzn, myśląc widocznie, że chodzi o wykonanie jakiejś pracy. Przynajmniej ja tak wówczas rozumowałem. Grupę tę cofnięto do szeregu i jeden z żołnierzy odliczył najbliższą dziesiątkę, którą jeden żołnierz odprowadził w klatkę schodową na tym samym podwórzu. Po upływie niedługiego czasu usłyszałem wystrzały gdzieś z wyższej kondygnacji tej klatki schodowej. Po ich ustaniu jeden z żołnierzy udał się do drugiej klatki schodowej i niebawem ujrzałem go na balkonie, z którego strzelił z pistoletu w okno jednego z mieszkań, wszczynając tym pożar. Oficer zwymyślał tego żołnierza i, wymachując w jego kierunku pistoletem, wyrzucał mu, że za wcześnie dokonał podpalenia.

Wyjaśnić muszę, że klatka schodowa przylegająca do płonącego mieszkania była jedynym wyjściem z tego podwórka. Wycofano nas na podwórko położone przy Hotelu Saskim i domyślam się, że Niemcy musieli sami zagasić ogień.

Na podwórku przy Hotelu Saskim ustawiono nas pod murem i poczęto obrzucać nas obelgami i wyzwiskami, strzelając przy tym stale w górę. Jednocześnie odliczono dziesięciu mężczyzn, w której [to grupie] i ja się znalazłem i kazano nam iść przed pierwszą klatkę schodową, przed którą zatrzymano nas w odległości może czterech metrów. Było przy nas dwóch żołnierzy. Pozostali otaczali grupę, od której nas właśnie odłączono. Jeden z żołnierzy schwycił pierwszego z dziesiątki i kazał mu biec do klatki schodowej, przed którą staliśmy, a biegnącego trafił strzałem z automatu w momencie, gdy ten znajdował się o metr przed progiem. Tak postąpiono z drugim i trzecim. Czwarty z kolei był ojciec artystki operowej nazwiskiem Brzeziński, który częściowo po polsku, a częściowo po niemiecku począł tłumaczyć, że jest ociemniały (co było prawdą), przeto nie wie, w jakim kierunku ma się udać. Tego żołnierz zabił dwoma strzałami w głowę. Nadeszła moja kolej. Nie wiem, jak to się stało, jednak odruchowo cofnąłem się, tak, że przede mną zabito dwóch innych i wtedy już kompletnie zmaltretowany w wyniku szarpnięcia za rękaw przez żołnierza, począłem biec jak i poprzednicy, z myślą, by jak najszybciej skończyć z tym koszmarem. Padł strzał, przy czym pocisk przeszedł mi między bokiem a lewym ramieniem na wysokości łokcia, parząc dotkliwie. Strzelano do mnie drugi raz, pocisk ugodził w mięśnie lewej pachy. Od tego postrzału padłem na trupy w klatce schodowej, lecz mimo bólu nie utraciłem przytomności i słyszałem, jak odbywa się w dalszym ciągu egzekucja w tym samym systemie. W pewnej chwili z bólu i załamania psychicznego począłem jęczeć. Wtedy usłyszałem tuż przy mojej głowie głos: „ – Nie jęcz, kolego, bo Niemcy posłyszą, to nas wybiją”.

Jak długo trwała ta masakra, określić nie umiem. W każdym razie nastał taki moment, że strzały ucichły i usłyszałem na podwórku oddalające się kroki. Po upływie jakiegoś niedługiego czasu usłyszałem ponownie kroki, przy czym rozległy się wystrzały. Padło pięć do sześciu serii maszynowych, w wyniku których ugodzony został śmiertelnie człowiek, który mnie przestrzegał, bym nie jęczał. Zrozumiałem, że jest to dobijanie i jednocześnie z tą świadomością usnąłem lub też utraciłem przytomność, ale na jak długo, nie zdaję sobie sprawy.

Gdy odzyskałem przytomność, zorientowałem się, że klatka schodowa ponad nami płonie i ogień obejmuje już konduktora tramwajowego, który siedział na trzecim lub czwartym stopniu schodów z czaszką rozbitą na dwoje. Przerażenie dodało mi sił, które pozwoliły mi wywlec się spośród trupów i wyjść przez ich stos na podwórko, gdzie zastałem jednego rannego, który był ugodzony w brzuch. Prócz nas dwóch ze stosu zmasakrowanych w tej klatce schodowej wydobyło się jeszcze sześciu lżej lub ciężej rannych, z których przy życiu pozostał tylko jeden. Tak że łącznie z tej grupy pozostało nas przy życiu trzech, to jest oprócz mnie Józef Balias (który zamieszkuje obecnie w Warszawie przy ul. Chmielnej 1a). Nazwiska drugiego nie przypominam sobie w tej chwili, ale pamięta je na pewno Balias.

Ponieważ ze wszystkich stron był pożar, ukryliśmy się w dole, który przykryliśmy drzwiami. Do naszej grupy dołączył się Władysław Hochedlinger, lecz nie przypominam sobie, w jakich okolicznościach. Wykorzystaliśmy moment, że w jednym miejscu ogień wcześniej począł przygasać i przez żar przedarliśmy się na ul. Trębacką 4. Tam połączyliśmy się z grupą liczącą siedmiu mężczyzn i jedną kobietę. Byli to mieszkańcy domu przy ulicy Koziej 5, Senatorskiej i innych, którzy w momencie masakry znajdowali się z dala od tego kwartału. Razem przedostaliśmy się do ruin (z 1939 r.) gmachu mieszkalnego, które przy pomocy drabin opanowaliśmy, zajmując drugie piętro. Z rozmów z Władysławem Hochedlingerem zorientowałem się, że ocalał on z masakry pod murem podwórka. Natomiast po zakończeniu wojny dowiedziałem się od Józefa Baliasa, że szwagier jego imieniem Zygmunt, niepamiętnego mi nazwiska, z zawodu elektromonter, był w grupie dziesięciu, którą w pierwszej kolejności zabrano do klatki schodowej i rozstrzelano gdzieś na wyższych kondygnacjach, przy czym on ocalał dzięki temu, że przedwcześnie padł, a następnie podpalił pokój z trupami i zbiegł do przyległego budynku, przedostając się tam przez okna położone niedaleko od siebie. Zamieszkiwać on ma obecnie również przy ul. Chmielnej w niedalekim sąsiedztwie Baliasa.

Przechowując się w ruinach przy Trębackiej 4, co trwało do 10 grudnia 1944, w niepamiętnym mi dniu słyszeliśmy na pierwszym piętrze pod nami krzyki Niemców oraz kobiece wołania po polsku pełne rozpaczy: „ – Boże, wyłamują mi ręce, czego oni chcą!?”. Następnie rozległ się wystrzał i znów ten sam głos kobiecy wołał: „ – Niech ją jeszcze zobaczę!”. Niebawem z ukrycia swojego widzieliśmy, jak czterech umundurowanych Niemców, prawdopodobnie SS-manów, prowadziło mężczyznę i kobietę. Wtedy dopiero zorientowaliśmy się, że na pierwszym piętrze pod nami ukrywała się również jakaś polska rodzina. Gdybyśmy byli wiedzieli o tym wcześniej, zabralibyśmy ją do siebie, gdyż u nas było bezpieczniej, bowiem do pierwszego piętra prowadziły schody, a na drugie trzeba było wejść po drabinach, które za sobą wciągaliśmy.

Po tym fakcie, chodząc na poszukiwanie żywności i wody do różnych gruzów i piwnic, zauważyłem w pokoju na pierwszym piętrze zwłoki dziewczynki około ośmioletniej, natomiast na podwórzu zwłoki kobiety na pół zagrzebane, ale nie tej, która była wyprowadzona razem z mężczyzną. Przyglądając się, zrozumiałem, że zwłoki te są już starsze i wydobywały się z ziemi w wyniku rozkładu i zmian atmosferycznych.

Pewnej nocy wyszło dwóch towarzyszy niedoli w poszukiwaniu wody. Byli to młodociani chłopcy. Jeden miał na imię Tadeusz i był praktykantem kuśnierskim w zakładzie, który mieścił się przy Focha 4. Zauważeni przez Niemca nie usłuchali wezwania „Stój” i w ciemnościach wskoczyli do najbliższej bramy. Niemiec rzucił za nimi granat, który eksplodując, powalił Tadeusza. Zawiadomieni przez drugiego, przybyliśmy niebawem we czterech z myślą, by zabrać zwłoki i pogrzebać na naszym podwórku. W drodze przekonaliśmy się, że Tadeusz żyje, przeto zabraliśmy go do swojej kryjówki i tam jeden z nas zoperował go żyletką, wydobywając około 40 odłamków z lewej połowy ciała. Po długich cierpieniach Tadeusz wbrew oczekiwaniom naszym począł powracać do zdrowia i żyje. Być może, że Balias będzie wiedział o nim coś bliższego.

Ślady uszkodzeń lewej pachy w wyniku masakry mam w postaci blizn. Władzę w lewej ręce zachowałem. To wszystko.

Odczytano.