SZCZEPAN ŁABĘDZKI

Warszawa, 22 grudnia 1947 r. Członek Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, sędzia Halina Wereńko, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Po uprzedzeniu o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań, świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Szczepan Łabędzki
Imiona rodziców N.N. i Franciszka Łabędzka
Data urodzenia 4 lipca 1905 r. w Warszawie
Wyznanie rzymskokatolickie
Wykształcenie trzy klasy szkoły powszechnej
Zawód robotnik, pracownik firmy wodociągowo-kanalizacyjnej
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Grójecka 93 m. 12

Wybuch powstania warszawskiego zastał mnie w mieszkaniu przy ulicy Opaczewskiej 26. Jeszcze przed powstaniem w szkole przy Grójeckiej 93 mieścił się magazyn niemiecki i stacjonował oddział Wehrmachtu. 5 sierpnia 1944 roku wczesnym rankiem oddział ten wyprowadził się, zabierając cały sprzęt. Schroniłem się wówczas w szkole, gdzie znajdowała się grupa ludności cywilnej. Około godziny 7.00 czy 8.00 (dokładnie nie pamiętam), kiedy przybył samochód ciężarowy żołnierzy z oddziału, który uprzednio zajmował szkołę, opuściłem ją. Wychodząc widziałem, iż pozostała tam młoda kobieta około 19 lat (nazwiska nie znam). Żołnierze przebywali w szkole może godzinę, potem odjechali. Natychmiast wróciłem do szkoły i na drugim piętrze w pokoju na podłodze zobaczyłem zwłoki młodej kobiety, tej samej, która pozostała. Ubranie miała poszarpane z przodu i ciało od szyi aż do nóg było głęboko przecięte, jak sądzę od uderzenia bagnetem. Schroniłem się w piwnicy i w jakiś czas potem, około godziny 10.00 (dokładnie czasu nie mogę określić, nie miałem zegarka) zobaczyłem idące od strony Okęcia oddziały żołnierzy w mundurach niemieckich. Najbliższy punkt oporu powstańców był na ul. Siewierskiej, oddziały wchodziły [więc] bez oporu ul. Grójecką. Przy numerze 104 żołnierze rzucili granaty do piwnic, potem weszli w Opaczewską. Rozmawiali po rosyjsku, ludzie mówili, iż była to brygada Kamińskiego.

Z okna piwnicy widziałem, jak z ulicy Grójeckiej i Opaczewskiej żołnierze doprowadzali grupy ludności cywilnej, ustawiając je na działkach koło Zieleniaka. Z drugiej grupy wyprowadzili ośmiu mężczyzn i rozstrzelali z karabinów ręcznych w tych ogródkach działkowych.

Nazwisk tych mężczyzn nie znam. Wybierano ich na oko. Żołnierze odstawili również mego brata do grupy, którą po chwili rozstrzelano, brat zdołał się jednak odsunąć i skryć w tłumie. Około południa doprowadzono ludzi do szosy fortowej, a potem na Zieleniak, bramą od strony Grójeckiej. Przy bramie żołnierze rewidowali i grabili, w kilku wypadkach odprowadzili ludzi na bok niedaleko bramy i rozstrzelali. Później widziałem około dziesięciu zwłok tam leżących. Nocą z 5 na 6 sierpnia udałem się do domu przy Opaczewskiej 26. Zastałem dom dopalający się, ludzie byli już wyprowadzeni. Nazajutrz dołączyłem się do transportu ludności cywilnej, prowadzonego ul. Wawelską i znalazłem się na Zieleniaku, gdzie pozostałem trzy dni.

10 sierpnia 1944, w piątym transporcie, zostałem odesłany do obozu przejściowego w Pruszkowie.

Na Zieleniaku cały plac, aż do miejsca, gdzie rozpoczyna się część wybrukowana, był zajęty przez ludność cywilną. Pomiędzy zgromadzonymi uwijali się „własowcy”, wybierając – jak mówili, do roboty – młode kobiety, prawie dzieci. Nocami bardzo często słychać było krzyki uprowadzonych. Część zabranych kobiet wracała, opowiadając, iż „własowcy” dokonali na nich gwałtu. Raz słyszałem koło szkoły strzał, zaraz potem, jak uprowadzono tam grupę kobiet. W grupie ludności mówiono, iż „własowcy” zastrzelili kobietę.

Zgromadzonym żywności nie dawano. W czwartym dniu po założeniu obozu żołnierze wypuszczali małą część ludności na działki, pozwalając kopać kartofle. Wody na placu nie było, w tych dniach donoszono ją w małych ilościach od strony szkoły.

Zorganizowanej pomocy lekarskiej nie było. Lekarze i personel sanitarny, przyprowadzeni w grupie ludności cywilnej, starali się nieść pomoc chorym, nie mając środków opatrunkowych.

Daty nie pamiętam, widziałem jak jedna z kobiet na placu urodziła martwe dziecko. Jaki los spotkał położnicę, nie wiem.

Innym razem widziałem, jak lekarz obecny przy porodzie zwrócił się do żołnierzy z prośbą o wodę i środki opatrunkowe. W odpowiedzi żołnierz pobił lekarza, a położnicę zastrzelił.

10 sierpnia 1944 (daty dokładnie nie pamiętam) widziałem, jak żołnierze zgromadzili chorych i rannych w liczbie około 80 (mężczyzn i kobiet) pod parkanem, niedaleko szkoły od strony Rakowca, a następnie grupę rozstrzelali. Zwłoki zostały przeniesione do sali gimnastycznej w szkole obok Zieleniaka, ułożone na stos i spalone. Zwłoki nosili nieznani mi mężczyźni z ludności cywilnej na rozkaz żołnierzy.

Po powrocie do Warszawy na początku 1945 roku widziałem w sali gimnastycznej oraz na działce za parkanem szkoły ślady palenisk, prochów i drobne niedopalone kości. W ogródku dla dzieci na sąsiadującej ze szkołą posesji, widziałem zwłoki mężczyzny i kobiety rozebranej do naga. Zwłoki rozpoznałem jako ciała znanych mi z widzenia pracowników fizycznych Ośrodka Opieki Społecznej.

Na tym protokół zakończono i odczytano.