PIOTR BISKUP


Sap. Piotr Biskup, ur. w 1900 r., rolnik osadnik, kolonia Dmytrów, pow. Radziechów, woj. tarnopolskie, żonaty; 11 Batalion Saperów Kolejowych.


Zostałem wywieziony z żoną i trojgiem dzieci jako wolny osiedleniec 10 lutego 1940 r. Razem zostały wywiezione 42 rodziny, dwie rodziny zostały [na miejscu] z całej osady. Podróż odbywała się w warunkach okropnych, w zamkniętym wagonie towarowym jechało nas 46 osób, w tym 20 dzieci poniżej 15 lat.

Każda rodzina mogła ze sobą zabrać 500 kg [sic!] bagażu. W ciągu całej podróży otrzymaliśmy trzy razy obiad. W wagonie było tak ciasno, że połowa ludzi nie mogła się położyć. Po 20-dniowej podróży pociągiem przyjechaliśmy do Kotłasu, gdzie linia kolejowa się kończyła. Z Kotłasu po trzydniowym odpoczynku zostaliśmy odesłani w dalszą drogę saniami. Najpierw zabierali rodziny składające się z dorosłych członków i ci zostali osiedleni bliżej. Rodziny z drobnymi dziećmi wieźli dalej.

Po sześciodniowej podróży saniami wzdłuż rzeki Dwina dojechałem do archangielskiej obłasti, rejonu Tojma [Wierchniaja Tojma] i zostałem osadzony na posiołku Mucznia Wierchna [?] w głębi lasu. Do najbliższej osady było 39 km. Tutaj osadzili nas w starych barakach, zasypanych po dachy śniegiem. Baraki te zostały wybudowane 1930 r. przez osadników wywiezionych z Białorusi. Tutaj napchali nas, ile się zmieściło. Było nas 55 rodzin w trzech barakach. Zimno, wilgoć i ścisk dawały się nam we znaki porządnie. Zaraz na drugi dzień zostaliśmy – mężczyźni i trochę kobiet – wywołani na prace do lasu. Śniegi półtora metra wysokości utrudniały prace, mróz ok. 40 stopni. Zaraz w pierwszych dniach wielu poodmrażało nogi i ręce, wielu pochorowało.

Robota była ciężka, norma wyznaczona na jednego człowieka wynosiła cztery metry sześcienne drzewa ściąć, oczyścić, posortować, gałęzie spalić i ściągać do kupy. Praca odbywała się brygadami, najlepsza brygada więcej nie potrafiła wyrobić jak dwa metry sześcienne na osobę. Płaca przeciętnie dwa ruble od metra. Na posiołkach tych były sklepy i stołownie i każdy kupował sobie żywność za pieniądze. Kilogram chleba kosztował 1,05 rubla, porcja zupy czy kaszy 50 do 200 kopiejek i wobec małych zarobków w żaden sposób wyżyć nie można było. Ludzie zaczęli słabnąć i coraz mniej zarabiać. Robota była przymusowa, za niepójście czy spóźnienie karali. Robota zaczynała się rano o 7.00 do 19.00 wieczór, pracowaliśmy przy blasku ognisk. Po krótkim czasie zaczęli ludzie umierać – najpierw starzy, później dzieci. W ciągu 17 miesięcy wymarła jedna trzecia ludności tego posiołka.

Opieka lekarska prawie żadna. Lekarz przyjeżdżający raz w tygodniu z sąsiedniego posiołka nie posiadał żadnych lekarstw. Umierających zabierali do szpitala, ale umierali w drodze. Żeby się bronić przed śmiercią głodową, sprzedawaliśmy z siebie ostatni przyodziewek.

Władze sowieckie odnosiły się do nas bardzo źle. Zarzucali nam, że nie chcemy pracować, że tylko myślimy o powrocie do Polski i przy każdej sposobności powtarzali, żebyśmy o tym zapomnieli, bo do Polski nigdy nie wrócimy, co nas najbardziej bolało.

W lecie sytuacja się poprawiła. Budowaliśmy nowe baraki, warunki mieszkaniowe się poprawiły, zarobki były lepsze, było dużo jagód i grzybów w lesie, ale śmiertelność i choroby nie zmniejszały się. Dzieci, które zostały przy życiu, zaczęły chodzić do szkoły, gdzie uczyli je komunizmu i żeby się nie modliły. Tego dzieci nasze nie chciały słyszeć i nie chciały chodzić do szkoły.

Z kraju dostawaliśmy listy, jeśli miał kto od kogo, a nawet i pakunki. Między sobą żyliśmy zgodnie i po bratersku, ratowaliśmy jedni drugich i pocieszaliśmy się, że może Bóg nas cudem wyratuje z tego piekła. Za niebacznie wymówione słowa przeciwko władzom czy w ogóle komunizmowi wzywali do siebie, ciągali protokół i brali sobie na oko taką osobę.

Wspólnie się pocieszaliśmy, że przyjdzie czas i zostaniemy wyzwoleni. Posiołek nasz zmienił się w piękną osadę leśną. Następnej zimy robota szła lepiej, w lesie pracowali wszyscy mężczyźni i kobiety, niektóre brygady prześcignęły Sowietów w pracy, jednakże kilka rodzin wymarło zupełnie. Władze namawiały nas, żebyśmy brali krowy na wypłat i zakładali gospodarkę, kopali ogrody. Obiecywali dać nasiona i kartofle do sadzenia. Niektórzy mieli już osobne mieszkania i ogrody – kartofle, kapusta i buraki pięknie urosły.

W czerwcu 1941 r. doszła nas wiadomość o wojnie Sowietów z Hitlerem. Bardzo się ucieszyliśmy, że nareszcie będziemy mogli opuścić te lasy syberyjskie. Gdy przyszła wiadomość, że każdy będzie mógł jechać, gdzie się mu podoba, zrobił się wielki ruch. Każdy chciał uciekać jak najprędzej. Sowieci namawiali nas, żebyśmy zostali, obiecywali, że będziemy mogli żyć swobodnie na miejscu, ale nikt nie został, wszyscy wyjechali. Dużo w drodze jednak wymarło, bo okropna to była podróż przez Rosję o głodzie. Przybyliśmy do Uzbekistanu, tutaj na kołchozach dostawaliśmy 300 g mąki na osobę dziennie i nic więcej, a czasem przez kilka dni i tej mąki nie dali.

11 lutego 1942 r. została ogłoszona mobilizacja i zgłosiłem się na komisji poborowej w Kasan [Kagan], obłast Buchara i zostałem przyjęty do wojska. Rodzina została w kołchozie do sierpnia.

3 marca 1943 r.