EDWARD SMACZNY

Ogn. pchor. Edward Smaczny, 24 lata, służba stała, kawaler.

Do niewoli dostałem się 22 września 1939 r. podczas kapitulacji Lwowa. 25 września wywieziony zostałem do Szepietówki na teren ZSRR. Pobyt w Szepietówce był bardzo ciężki. Najbardziej dokuczał głód. Posiłek wydawany był raz na 24 lub 36 godzin w postaci pół litra kaszy na wodzie i 400 g gliniastego chleba. Ludzie chorowali i byli osłabieni. Wielu zmarło z chorób, wycieńczenia i ran.

5 października, po gruntownej rewizji, wymaszerowaliśmy do Polski. Znów [doskwierały nam] głód, pędzenie i dużo ofiar. Tak dobrnęliśmy do Dubna. Stworzono tam trzy obozy jeńców. Żywiła nas tylko ludność cywilna, którą żołnierze sowieccy ciągle rozpędzali.

12 października rozpoczęła się praca na szosie. Pierwsze miesiące były fatalne: głód, brak ubrania, dotkliwe zimno, robactwo, chodzenie pieszo do pracy po dziesięć kilometrów w jedną stronę, brak posłania, choroby itp. O higienie nie było mowy.

W połowie listopada 1939 r. odwiezieni zostaliśmy do Warkowicz (24 km za Dubnem w kierunku na Równe). Zaczęła się wczesna i ostra zima. Mieszkaliśmy w namiotach. Zimno [było] straszliwe i wyżywienie bardzo słabe. Tu zachorowałem na grypę, a następnie na zapalenie stawów. Leżałem w izbie chorych, ale nie leczono mnie z braku lekarstw. 15 grudnia wywieziony byłem w stanie ciężkiej choroby i z temperaturą do Dubna, niby na leczenie do szpitala. Tego dnia były 24 stopnie mrozu. Okazało się jednak, że uznany jestem za oficera Wojska Polskiego i tu miało odbyć się śledztwo, które trwało przez trzy miesiące, a o wyniku jego nie dowiedziałem się. Stan mego zdrowia pogarszał się i uznany zostałem za inwalidę, pracowałem jednak w ambulansie obozowym. Potem unieważniono to i pracowałem normalnie na szosie.

W początkach czerwca 1940 r. wyjechaliśmy do obozu w Tarakanowie (osiem kilometrów za Dubnem w kierunku Lwowa). Był to jedyny znośny obóz, ale tam byłem tylko dwa miesiące i odjechaliśmy do obozu w Ostrej Górze k. Przemyśla. W marcu 1941 r. znów odjechaliśmy do Mościsk i w maju do ostatniego obozu w Czerlanach k. Gródka Jagiellońskiego, gdzie pracowaliśmy przy budowie lotniska do wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej.

Obozy jeńców, w których byłem, mieściły się w specjalnie pobudowanych barakach. Zawsze było zimno i ciasno. Ciągle cierpieliśmy na brak obuwia i ubrania. Teren w porze jesiennej i wiosennej mocno błotnisty. Opalano baraki bardzo źle. Każdy z nas był zawsze przeziębiony. Co kilka tygodni była szczegółowa rewizja i baraków, i ludzi, i rzeczy osobistych. Były zawsze trudności z myciem się, stąd ciągłe zawszenie. Niszczono tylko resztki ubrania przez ciągłe parowanie w dezynfektorach.

Od lutego 1940 r. rozpoczęły się normy w pracy i podział wyżywienia na trzy kategorie. Normy ciągle powiększano i doszły one do niewykonalnych absurdów. Do pracy chodziło się piechotą, rzadziej były samochody. Miejsce pracy oddalone było średnio od pięciu do ośmiu kilometrów, a czas marszu nie był wliczany do pracy. Wstawaliśmy przez to bardzo wcześnie, a powrót był wieczorem. Dzień pracy również ciągle wydłużał się i doszedł do 12 godzin, z tym, że jeszcze dziesiętnik mógł zostawić ludzi dłużej, jeżeli tego wymagała praca. Za wyżywienie odliczano z zarobionych pieniędzy, tak że przy wypłacie nie dostawało się nic lub grosze. Brygady „stachanowskie” zarabiały więcej, ale to było tylko w celu propagandy i podciągania pozostałych brygad roboczych. Niedziele, święta, deszcz i silny mróz nie były brane pod uwagę. Dni wolnych od pracy było bardzo mało. Posiłek [dostawaliśmy] dwa razy dziennie, zależnie od wyrobionej normy. Ciągle [były] ryba, kasza lub kapusta, mocno wodniste. Wydawano dodatkowy posiłek w przerwie o godz. 12.00, ale tylko przodującym brygadom. Praca była ciężka, niebezpieczna, stąd częste uszkodzenia ciała.

Obozy jeńców składały się głównie z Polaków, z małym odsetkiem Ukraińców, Białorusinów i Żydów. Poziom umysłowy był różny, duch zawsze dobry. Większość wierzyła w zwycięstwo naszej sprawy i ostro stawała przeciw Sowietom. Charakter obozu psuły inne narodowości i jednostki skomunizowane, które były wyróżniane przez władze sowieckie. Miały lepszą płacę, wyżywienie i tworzyły często brygady pracujące bez konwoju. Chodziło tu o skłócenie ludzi i zachętę do pracy. Nie odnosiło to jednak realnego skutku. Święta obchodziliśmy uroczyście, jak tylko na to pozwalały warunki. Religijność wzrastała. Ludzie zdawali sobie dobrze sprawę z przyszłych wydarzeń. Za uchylanie się od pracy karano surowo aresztem, zmniejszaniem porcji żywności itp. Nie pomogło to jednak i Polacy byli zawsze elementem opornym. Koleżeństwo Polaków było cały czas przeszkodą [dla] sowieckich władz.

Stosunek władz NKWD do Polaków był wrogi. Podziwiali w nas wyższy poziom umysłowy, moralny, zdolności i ducha, ale tym bardziej chcieli to złamać i zawsze widzieli w nas wrogów władzy sowieckiej. Ciągle wyszukiwano oficerów i mieszano ludzi, aby nie było współżycia. Wszelkimi sposobami chcieli urobić nas [dla] swej sprawy. Mieli dużo donosicieli, którym płacili pieniądze. Co dzień była godzinna pogadanka politruka, [podczas której] lżyli nasz rząd, polską armię i stosunki społeczne. Prowadzili przy tym propagandę komunistyczną. Propaganda ich była bardzo naiwna, poziom niski, i ciągle spotykała się z naszej strony z zaprzeczeniem i kpiną. Irytowało ich to niezmiernie. Wtedy padały zupełnie otwarte groźby i lżenie najgorszymi słowami. Stosunek konwojentów był wrogi.

Pomoc lekarska [była] niedostateczna. Ciągle zwiększano granicę temperatury chorego, która uprawniała do zwolnienia. Zawsze istniało zawszenie. Było wiele wypadków uszkodzeń cielesnych podczas pracy, kilka katastrof samochodowych z wypadkami śmiertelnymi. Chory leżał najczęściej w obozowej izbie chorych. Szpital jako taki widziałem tylko w Dubnie. Największa śmiertelność była w Szepietówce i w czasie marszu do ZSSR po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej.

Z rodziną utrzymywałem łączność listowną. Listy były cenzurowane i dochodziły rzadko w stosunku do liczby wysłanych.

W dwa dni po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej pędzono nas piechotą do Rosji. Był to bardzo tragiczny marsz, tuż przy froncie. Tu już ginęły setki ludzi – z wycieńczenia, głodu i dobijania przez konwojentów. Były też wypadki bombardowania przez Niemców. Pędzono nas o głodzie i bez odpoczynku ciągle naprzód. Konwojenci byli okrutni. Kto pozostał lub zasłabł, ten już nie wrócił. Tak dobrnęliśmy do granicy polsko-sowieckiej. Dalej jechaliśmy w tych samych warunkach pociągiem do Starobielska. Były tam tylko cienie ludzkie. Tu w dalszym ciągu panował głód, aż do ogłoszenia amnestii 3 sierpnia 1941 r. Od tego dnia zwiększono rację żywnościową, a 4 września transportem wojskowym odjechaliśmy do obozu Wojska Polskiego w Tocku [Tockoje].