FELIKS ŁOJEWSKI

Feliks Łojewski
Siedlce, 21 czerwca 1946 r.

Jak uczyliśmy się w czasie okupacji

Teraz, gdy minęły bezpowrotnie koszmarne lata okupacji, gdy Niemcy hitlerowskie leżą zdruzgotane, gdy żyjemy w wolnej Polsce dzięki obficie przelanej krwi żołnierza polskiego, nam, młodzieży szkolnej, zdaje się, że prześladowania, jakich doznawaliśmy od bestialskich Niemców, to sen. Lecz nie, to nie był sen. Bo gdyby [to] był sen, to żyliby nasi kochani profesorowie, którzy dzięki temu tylko, że wlewali do dusz naszych światło wiedzy, znaleźli się w obozach koncentracyjnych, gdzie w okrutny sposób zostali pomordowani; to żyliby nasi koledzy, którzy za to tylko, że złapano ich z podręcznikami do nauki, znaleźli się również w tych obozach, w których teraz wiatr rozwiewa ich prochy. O! Na zawsze zostaną w mojej pamięci te lata terroru i na zawsze w sercu moim pozostanie nienawiść do Niemców, tych szatanów w ludzkim ciele.

Tuż przed wojną chodziłem do pierwszej klasy Gimnazjum im. J. I. Kraszewskiego w Białej Podlaskiej. Lecz przyszedł wróg i zamknął szkołę. Smutna to była chwila, gdy do naszej klasy wszedł pan dyr. Damrosz i powiedział: „Chłopcy! Musicie jechać do domu, gdyż wróg zamknął szkołę”. Gdy domawiał tych słów, wszyscy wybuchnęliśmy płaczem. Zauważyłem też łzy w oczach dyrektora, który chcąc nas pocieszyć, powiedział: „Nie smućcie się, po wojnie zobaczymy się znowu”. Lecz to nas nie uspokoiło. Z płaczem podawałem na pożegnanie rękę kolegom i długo, długo ściskałem ich dłonie.

Gdy wróciłem do Łomaz, do mojej rodzinnej osady, postanowiłem nie tracić czasu, lecz w dalszym ciągu się uczyć. Lecz niestety nie miałem wszystkich książek, ponadto zaczęto mówić, że „i tak nic z tej nauki, bo Niemcy już nigdy Polski nie opuszczą”. Lecz ja tym przepowiedniom nie dawałem wiary, zwłaszcza że mój starszy brat mówił, że panowanie szkopów w Polsce długo nie potrwa. Mimo to przez dwa lata nie zaglądałem w ogóle do książki. Zresztą nie miałem też czasu na to, musiałem bowiem pomagać rodzicom przy gospodarstwie. Jednakże ciągle mówiłem rodzicom, że myśli o nauce nie zarzucę. Niechby po wojnie, ale pójdę do szkoły.

Lecz pewnej niedzieli, rozmawiając z panem Dorożyńskim, kierownikiem Szkoły Powszechnej w Łomazach, dowiedziałem się od niego, że zamierza zorganizować tajne nauczanie. Jakoś zorganizował on je u siebie w domu. Tak więc z początkiem zimy 1942 r. zacząłem chodzić do tej „szkoły”. Oprócz mnie chodziły jeszcze cztery dziewczynki.

Ciężka to była nauka. Najgorzej było z noszeniem książek. Jeśli chodzi o mnie, to nosiłem je w zanadrzu, pod koszulą. Naukę zaczynaliśmy o godzinie 8.00 rano, a kończyliśmy o godz. 13.00 po południu. Przyszedłszy ze „szkoły” do domu, chowałem książki i zabierałem się do pracy przy gospodarstwie. Lekcje odrabiałem zawsze w nocy. Mianowicie kładłem się zaraz z wieczora, a przespawszy się ze dwie godziny, wstawałem, zamykałem okiennice i siedziałem nad książką do rana. Wtedy nikt mi nie przeszkadzał, gdyż wszyscy spali. Tylko mama niekiedy budziła się i mówiła: „Felek, nie morduj się, idź spać”. Początkowo ciężko mi było przygotować się do tego systemu pracy. Lecz z czasem przyzwyczaiłem się. Tak minęła zima.

Ale na wiosnę moje warunki do nauki jeszcze bardziej się pogorszyły. Gestapowcy bowiem zaczęli ścigać mego starszego brata. Teraz już nie mogłem w domu ani książek trzymać, ani lekcji odrabiać. Nieustannie bowiem pojawiali się u nas Niemcy i przeprowadzali takie rewizje, że wprost cały dom stawiali do góry nogami. W końcu przyszło do tego, że i ja nie mogłem w domu nocować. Lecz nie zaprzestałem chodzić do „szkoły”. Chodziłem już teraz wprawdzie co czwarty dzień, lecz chodziłem. Żyliśmy jednak w ciągłej obawie, że nas nakryją. Nieraz [było tak]: siedzimy przy stole i słuchamy wykładu pana kierownika, gdy wtem dają znać, że przyjechali gestapowcy. Wtedy chowamy książki pod kanapę i szafę i rozbiegamy się, gdzie kto może.

Pewnego dnia, gdy wracałem do domu ze „szkoły” śpiesznym krokiem, słyszę za sobą: Halt! Hände hoch! Oglądam się i widzę w jednej z bocznych ulic gestapowców. Chciałem uciekać, lecz nie było gdzie. Pot kroplisty wystąpił mi na czoło. Miałem bowiem w zanadrzu książki, a ponadto byłem przez nich poszukiwany. Gestapowcy zbliżyli się do mnie i zażądali dokumentów. Gdy im pokazałem kartę rozpoznawczą, jeden z nich, przejrzawszy ją, uderzył mnie w twarz i kazał iść z nimi na posterunek policji. W drodze jednak skorzystałem ze sprzyjających okoliczności i uciekłem. Od tej pory zaprzestałem chodzić do „szkoły”. Jednakże miałem już przerobioną klasę drugą i trzecią, toteż pewnego dnia wybrałem się do Białej Podlaskiej, gdzie przed tajną komisją złożyłem egzamin i otrzymałem promocję do klasy czwartej. Było to w maju 1944 r. Ponieważ front zbliżał się szybkim krokiem, na tym skończyłem swoją edukację za okupanta.