DANUTA MRÓZ

Danuta Mrozówna
kl. IV

Moje przeżycia z czasów tajnej nauki podczas okupacji

Kim była ona, nie wiedzieliśmy. Nie znaliśmy ani jej nazwiska, ani imienia. Nazywaliśmy ją po prostu Panią. Była to młoda, może 26-letnia osoba, bardzo miła i inteligentna. Szczególną uwagę zwracały jej oczy. Były to duże, czarne, niewinne oczy dziecka. Patrząc jej w oczy, niepodobna było myśleć, że ta kobieta zajmuje się jakąś tajną pracą. Wiem, że oprócz tajnego nauczania zajmowała się też inną pracą, lecz to było okryte zawsze tajemnicą.

Zjawiła się w Legionowie na wiosnę 1943 r. i zamieszkała w małym, brązowym domku, który wyglądał tak samo niewinnie jak ona. Mieszkała tam dwa miesiące. Od razu wzbudziła ciekawość sąsiadów, z czasem jedna potrafiła ją zaspokoić.

Był to czas, kiedy moja mama nie była w stanie posłać mnie do gimnazjum handlowego w Legionowie, gdyż opłata była stosunkowo duża. To było powodem mego stale złego humoru.

Pewnego pięknego dnia, gdy siedziałam jak zwykle na brzózce przed domem i rzucałam najbardziej niepochlebne epitety pod adresem całego świata, usłyszałam dziki wrzask kilku zmieszanych głosów:

– Danka! Danka! Danka!

– Czego się, idiotki, drzecie? – rzuciłam w stronę koleżanek.

– Złaź, ale prędko, coś straszliwie ważnego – darła się Krystyna przerywanym głosem, akcentując „r” w wyrazie straszliwie.

Spojrzałam na nią zdumiona, gdyż Krysia to było spokojne cielę, które nigdy nie podnosiło głosu.

Zsunęłam się z drzewa ze zdziwioną miną, a Kryśka zdyszanym głosem mówiła:

– Wiesz, będziemy chodziły do szkoły, to znaczy na lekcje do tej nowej, co niedawno przyjechała, będziemy się uczyły historii, geografii i łaciny.

Wrzasnęłam uszczęśliwiona, a wrzask mój zmieszał się z wrzaskiem reszty koleżanek, które zmęczone do tej pory milczały.

Od tej pory zaczęły się dla mnie cudowne wprost chwile. Codziennie o godz. 15.00 szłam do małego domku na lekcje. Były to bodajże najpiękniejsze chwile w mym życiu, bo szkoła, lekcje i nauka były dla mnie czymś tak koniecznym jak codzienny posiłek. Pilna nie byłam nigdy, ale w gruncie rzeczy bardzo lubiłam naukę.

Na lekcje chodziło nas ośmioro. Byłam najmłodsza i może najmniej rozumiałam doniosłość tej nauki. Wraz ze mną chodziła młodzież 17 i 18-letnia, gdy ja zaledwie miałam 14 [lat].

Przerobiliśmy pierwszą klasę gimnazjalną. Lekcje płynęły szybko i przyjemnie, a nauka, zdawało się, sama wchodziła do głowy.

Ten piękny czas trwał ok. roku. Pewnego dnia, było to w sobotę, siedzieliśmy u Pani, słuchając wykładu z historii. Szybko upłynęły wyznaczone na naukę godziny i młodzież zaczęła szykować się do wyjścia.

– Wiecie co? – rzekł nagle Jurek, najstarszy, bo 18-letni chłopiec – Ale książek chować dziś nie warto. Chowamy je przez cały rok i po co? By się niszczyły? Jest tak cicho, nikt się nawet nie domyśli, co tu się dzieje...

Spojrzeliśmy po sobie niezdecydowani, a później [przenieśliśmy wzrok] za okno. Było cicho i spokojnie, i tak ślicznie.

– Dobrze, nie chowajmy – zgodziliśmy się. Złożyliśmy je tylko na etażerce.

Na drugi dzień wstałam zadowolona z siebie, ze świata i z cudnej pogody. Z niesłychaną u mnie cierpliwością upinałam jakieś loki piramidalne, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Kiedy już wreszcie uznałam wysokość swojego loka za wystarczającą, usłyszałam szybkie kroki na ulicy i za chwilę znajomy głos Krysty w kuchni.

– Co ona [tu robi]? – pomyślałam. – [Jest] godz. 8.00.

Miała mnie wołać do kościoła, ale to [było] jeszcze stanowczo za wcześnie.

W kuchni rozległy się szybkie kroki i na progu stanęła Krysta. Lecz jakże zmieniona! Jej różowa twarz była sina, a oczy pełne były bezmiernego strachu.

– Co tam się stało? – spytałam tknięta złym przeczuciem. Nie od razu odpowiedziała, wreszcie...

– Pani aresztowana – wyjąkała.

– Czyś ty oszalała?! – krzyknęłam.

Nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż cały pokój wypełnił się koleżankami i kolegami. Wszyscy byli przestraszeni i patrzyli bezradnie.

Coś trzeba robić... ale co? Ktoś musi tam iść... O chłopcach nie może być mowy... Oni iść nie mogą... Mimo woli oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Byłam najmłodsza i nic mi grozić nie mogło.

Nic nie mówiąc, stanęłam przed lustrem i z mimowolnym uśmiechem zburzyłam swego loka, czesząc się gładziutko. Na kolorową sukienkę założyłam fartuszek i spojrzałam na koleżanki. Mimo przerażenia wszyscy się uśmiechali. Nie wyglądałam na uczennicę drugiej klasy gimnazjalnej.

Szybko wyszłam z domu i biegiem pospieszyłam do Pani. Już z ulicy zauważyłam w jej domu niezwykły ruch. Spokojnie, aczkolwiek z bijącym sercem pukałam.

– Proszę – głos Pani był spokojny, lecz czuć było w nim drżenie.

Weszłam i stanęłam na progu jak wyryta. Cały pokój przewrócony był do góry nogami, a na środku... O zgrozo, wielka kupa naszych książek.

Opanowałam się szybko.

– Ja się masz, cioteczko? – zapytałam. – Co tu się dzieje u ciebie?

Nie zdążyła odpowiedzieć, bo w tej chwili przyskoczył do mnie jeden z żandarmów, młody, może zaledwie 20-letni szczeniak. Doskoczył i zamierzył się, aby uderzyć mnie w twarz, lecz ręka mu opadła i tylko wściekłym głosem ryczał, kalecząc język polski:

– Ty nie wiesz, co się tu dzieje? Ty? To twoja ciotka, żmijo, i ty nie wiesz? Więc dowiedz się, że już więcej swej ciotki nie zobaczysz!

Krzyczał tak w dalszym ciągu, lecz [niczego] już nie słyszałam. Nie zobaczę jej? To niemożliwe, powtarzałam. Jakaś silna i brutalna ręka wypchnęła mnie za drzwi. Szłam do domu jak pijana.

Tego dnia Panią zabrali żandarmi. Nie wróciła już nigdy. Od tamtego dnia ani jednego słowa wiadomości. Potem w dalszym ciągu chodziliśmy na komplety, lecz żadna z późniejszych nauczycielek nie pozyskała tak naszego serca jak Pani.