BAZYLI WÓJCIK


Kan. Bazyli Wójcik, ur. 1 stycznia 1911 r. w pow. włodzimierskim, woj. wołyńskie, rolnik; 3 Karpacki Pułk Artylerii Lekkiej, 5 bateria.


Zostałem aresztowany 27 stycznia 1941 r. przez władze NKWD, oskarżony z artykułu 106. kk (nielegalne przechowywanie broni) i osadzony w więzieniu we Włodzimierzu.

Po przekroczeniu bramy więziennej poddano mnie szczegółowej rewizji, przy tym poobrzynano mi wszystkie metalowe guziki, zabrano zegarek i walizkę. Po skończeniu tej procedury wpuszczono mnie do niewielkiej celi nr 4. W celi tej było takie przepełnienie, że po prostu trudno uwierzyć, jak mogło zmieścić się tyle ludzi. Okazało się, że było nas 87 osób. W celi tej nie było ani łóżek, ani sienników, a chociażby i dali coś podobnego, to nie byłoby miejsca gdzie to wszystko umieścić. Mało tego, dobrze by było, gdyby na podłodze człowiek mógł siedzieć swobodnie, ale nawet o tym nie było mowy. Całą noc siedziało się w kucki. Był straszny zaduch i smród. Rzecz zrozumiała, że w takich warunkach nie mogło być mowy o higienie, toteż na drugi dzień poczułem, że coś porządnie mnie gryzie. Wobec tego codziennie poświęcałem jakąś godzinkę na polowanie. Za moim przykładem poszła większość lokatorów, resztę – która nie chciała się podporządkować – zmusiliśmy do tego.

Co się tyczy wyżywienia, to jak zwykle: rano 600 g chleba i pół litra zupy – najczęściej była kapusta, obiad: pół litra zupy, a wieczorem czaj i to wszystko. Parę dni tego nie jadłem, gdyż miałem pewien zapas, ale później smakowała i kapusta. Kto był miejscowy, to jako tako żył, bo mógł pewną ilość żywności otrzymać z domu, ale takich było mało. Reszta po prostu zdychała z głodu.

W celi było straszne powietrze, chociaż okna były stosunkowo duże, tylko z koszami. A żebyśmy się nie podusili, dawali nam 15 min spaceru dziennie. Trzeba było chodzić gęsiego, [kazali brać] ręce w tył, w górę patrzeć nie wolno. Za porozumiewanie się z drugimi więźniami dawali karcer, a jak to nie pomogło, to kaftan bezpieczeństwa. Z kolegami z innych cel porozumiewaliśmy się pukaniem w ściany alfabetem Morse’a albo kluczem, tzw. pięć na pięć. Za to pukanie dostałem raz 24 godziny karceru, ale [to] nic strasznego, bo w karcerze lepiej było siedzieć niż w tej śmierdzącej celi.

Ludzie, którzy razem ze mną siedzieli, byli różnego pochodzenia, warstw, klas, zawodów i narodowości. W większości przeważał element złodziejski, później szła tzw. kontrrewolucja, socjalno-niebezpieczny i socjalno wrednyj element. Było dużo takich, którzy nie wykonali tych czy innych państwowych zobowiązań.

Pod względem narodowości byli tam Polacy, Ukraińcy, Rosjanie i Żydzi. Polacy podług oskarżeń byli w większości wrogami ludu, Ukraińcy byli to nacjonaliści spod znaku OUN, Żydzi to po większej części spekulanci i uciekinierzy z Niemiec. Rosjanie to prawie wszyscy wojskowi, stanowili oni poważny procent ogólnego stanu. Takie właśnie zbiorowisko ludzi różnych maści, poglądów, ideologii, kierunków politycznych i różnych zasad moralnych albo w ogóle pozbawionych moralności doprowadzało prawie codziennie do poważnych kłótni, a nawet i bójek. Najwięcej poszkodowani wychodzili zawsze Żydzi, nad nimi po prostu się znęcali. Administracja z więźniami postępowała bardzo ostro, ale swoich jakichś specjalnych szykan nie stosowała, bo cóż mogła więcej zrobić.

Co do pomocy lekarskiej, to nie ma co o tym pisać, bo jej w ogóle nie było. Oprócz aspiryny i jodyny ja tam więcej nic nie widziałem.

Na drugi dzień po przyjściu do więzienia zostałem wezwany do sęd[ziego] ś[ledczego]. Dopytywał się, po co i dla kogo ja tę broń trzymałem. Gdy odpowiedziałem, że znalazłem, nie szczędził mi różnych „pochlebnych” słówek. Za dwa dni badanie skończyło się. 12 lutego odbył się mój sąd, dostałem trzy lata i byłem gotowy do transportu. I rzeczywiście transport prędko nastąpił.

Nie pamiętam już, którego dnia zebrano nas ok. 40 osób, porobili nam zdjęcia w różnych pozach, doktor popatrzył na nas i uznał, że wszystko w porządku, zabraliśmy swoje bety i z wielką paradą ruszyliśmy na stację. Zapakowano nas do wagonu towarowego z żelaznym piecykiem, dano trochę węgla, po 600 g chleba i jednej rybie i tak zabezpieczeni ruszyliśmy w drogę.

Po krótkim czasie minęliśmy polską granicę i wjechaliśmy do Sowietów. Był porządny mróz, w wagonie zimno i głodno. Dawali nam po 400 g chleba i po jednym śledziu. To wszystko wpływało na świetny nastrój. Po paru dniach takiej podróży przyjechaliśmy do Kijowa. W Kijowie wyszliśmy z wagonów, kazali nam siadać na śniegu i czekać. Czekaliśmy tak z godzinę, pomarzliśmy do szpiku kości zanim przyjechał woron (wóz przeznaczony do przewożenia więźniów), który podobny był do hyclowskiej budy. Do tej właśnie budy wpakowano nas wszystkich, a coś z pięciu milicjantów docisnęło drzwi, które nie chciały się zamknąć z powodu przepełnienia. Po ich zamknięciu stało się tak ciasno, że nie można było się ruszyć. Słabsi towarzysze niedoli zaczęli krzyczeć, a za ich przykładem poszli wszyscy. Te zachody nie dały żadnych rezultatów – na odwrót, rozwścieczyły milicję, posypał się na nas stek obrzydliwych słów i gróźb. Tak czy inaczej, dojechaliśmy do więzienia. Gdy otworzyli drzwi, to doprawdy niektórych trzeba było podtrzymywać, by się nie przewrócili. Na dziedzińcu więziennym postawili nas pod murem i tak staliśmy ze trzy godziny zanim załatwili różne formalności.

Kijowskie więzienie jest to potężny, ponury gmach, przerobiony – jak mówili miejscowi – ze starego klasztoru. Grubość muru na pierwszym piętrze wynosi ok. czterech metrów. Dzieli się ono na okno [?; nieczytelne], okna zasłonięte olbrzymimi koszami. Mieściło w swych murach 18 tys. ludzi. Wieczorem, gdy wszyscy rozmawiają, to zdaje się, że jakieś podziemne siły wydostają się na zewnątrz. Ludzie, którzy zamieszkiwali ten straszny budynek, byli zebrani ze wszystkich krańców Rosji i rekrutowali się z różnych warstw społecznych. Dużo z nich było wyzutych z wszelkich zasad moralnych i ludzkich. Tacy właśnie ludzie wodzili rej w więzieniu. O ile ktoś nowy przychodził do celi, w mgnieniu oka był ograbiany doszczętnie. Zabierali mu wszystko – ubranie, żywność i tytoń do palenia, o ile takowe posiadał. A gdy dany osobnik stawiał opór, to zmasakrowali go w nielitościwy sposób. Najwięcej na tym cierpieli Polacy, gdyż przychodzili jako tako ubrani. Administracja więzienna na te stosunki patrzyła przez palce.

W celi, do której mnie wsadzili, było 170 osób, w tym 18 Polaków. Najwięcej było chłopów ukraińskich – kołchoźników. W celi były codziennie bójki, grabieże. Była to cela przejściowa i stale przychodził ktoś świeży.

Co się tyczy wyżywienia to mniej więcej było podobne jak we Włodzimierzu. Oprócz tego było jeszcze na cały nasz stan coś ok. 30 misek i tyleż łyżek. Otóż, gdy przynieśli obiad, to w pierwszym rzędzie raczyli się żuliki, a co zostało, spożywali zwyczajni śmiertelnicy. Władze na to wszystko nie zwracały najmniejszej uwagi.

Rzecz zrozumiała, że w takich warunkach nie trzeba było, by administracja więzienna stosowała względem nas jakieś swoje szykany. W zupełności wystarczało tego, co było. I tak to wszystko robiło się celowo. Jedno, co mogły władze od siebie dodać, to codzienne rewizje, rozbieranie do naga i przy tej okazji zaglądanie wszędzie.

Ze wszystkich korytarzy i korpusów kijowskiego więzienia jeden korytarz na górze był najwięcej ponury i tajemniczy. Tam znajdowały się cele tych, którzy skazani byli na śmierć. Nieraz w głęboką noc przerywał ciszę straszny krzyk, a po nim [zapadała] jeszcze głębsza cisza. Więźniowie wiedzieli, co to znaczy: to jakiegoś więźnia poprowadzili na stracenie.

Na szczęście w tym piekle nie siedziałem długo, tylko pięć dni. 23 lutego zostałem poddany [nieczytelne] paradzie [?], a 24 lutego wepchnięto mnie razem z innymi do tej samej budy i z paradą, jak zwykle, zawieziono na stację, a tam do towarówki i koniec. Eszelon był długi, 48 wagonów, tą budą wozili [nas] prawie cały dzień. Po skończeniu tej roboty ruszyliśmy w drogę.

Podróż była wspaniała, każdy był głodny jak wilk, do tego było przejmująco zimno. Po dwóch dniach podróży każdy wyglądał jak diabeł, bo tulił się do żelaznego piecyka, obsmarował się węglem, a umyć się nie było czym. Oprócz tego była jeszcze jedna przyjemność, a mianowicie dwa razy dziennie konwojenci bębnili drewnianymi młotami po ścianach, suficie i podłodze na zewnątrz wagonu, później zganiali nas w jeden kąt wagonu i to samo odbywało się wewnątrz. Karmili nas świetnie – 400 g chleba i jedna ryba dziennie, to wszystko.

Po paru dniach tej nadzwyczaj „przyjemnej” podróży dojechaliśmy do końcowej stacji w Rybińsku (jarosławska obłast). Było to 1 marca 1942 r. [sic!] W jakieś dwie godziny po przybyciu wyładowaliśmy się z wagonów i dwójkami poprowadzili nas do zawczasu przygotowanego miejsca. Po drodze widziałem grupki ludzi wracających z pracy. Po ich ubiorze i wychudzonych twarzach zrozumiałem, jak żyją. Miałem wtenczas wrażenie, że żyję w dobie niewolnictwa, gdyż ludzie ci byli podobni do niewolników, o których wiem z opisów. Po jednej i drugiej stronie uliczki, którą nas prowadzili, stały baraki. Nas wprowadzili do dużego baraku, tzw. klubu, ale z braku miejsca my go zajęliśmy. W tym „klubie” były postawione nary, na których rozlokowaliśmy się. Było strasznie ciasno.

Nie zdążyliśmy się dobrze rozlokować, jak naschodziło się do nas miejscowych złodziei różnej maści i rozpoczęli swoją działalność. Ja ze swoimi towarzyszami niedoli: Edwardem Kiendzierskim z Uściługu nad Bugiem, Leonem Skowronem ze wsi Piatydnie, pow. włodzimierski, Władysławem Taźką z Włodzimierza i innymi zajęliśmy jeden kąt i trzymaliśmy się razem. Zaczęły się rabunki, bójki i krzyki o pomoc, ale nikt na to nie zwracał uwagi, każdy na swoją rękę walczył o swoje istnienie. Ci, którzy jakimś cudem zatrzymali coś z więzienia, tu zostali oczyszczeni ze wszystkiego. (Jednym słowem, gdy nie ograbili człowieka żuliki, zrobiła to władza. Te rzeczy, które mi zabrali w więzieniu włodzimierskim, a mianowicie: zegarek, walizkę z bielizną i scyzoryk, przysyłają mi do dzisiejszego dnia).

Gdy wszystko ucichło, na sali zjawili się komendanci, którzy pełnią funkcję milicji. Są to złodzieje i bandyci najgorszego gatunku. Mieli pilnować porządku, ale przyszli już po wszystkim. Naturalnie, że później podzielili się nagrabionym i na tym koniec. Gdy się wszystko kompletnie uspokoiło, przynieśli nam kolację, która składała się z 700 g chleba i wiadra rzadkiej jęczmiennej zupy, przy czym nie dali ani misek, ani łyżek. Gdy zwróciłem się do [nieczytelne], który nas zaopatrywał, i poprosiłem go o miskę i łyżki, to popatrzył na mnie jak na wariata i odpowiedział, że tego u nich nie ma, trzeba się samemu postarać. Grupa, w której byłem, składała się z 42 osób, więc ten i ów miał jakiś kubek i po kolei zjedliśmy tę kolację. Po kolacji poszliśmy spać, naturalnie na gołych narach.

Tak zaczął się nowy okres w mym życiu. Drugiego dnia jeszcześmy odpoczywali. W międzyczasie dowiedziałem się, że miejsce, gdzie się znajdujemy, jest to cząstka obozu, a cały obóz rozrzucony jest na przestrzeni kilkunastu kilometrów i mieszka w nim 36 tys. więźniów. Później, gdy chodziłem do pracy, przekonałem się o tym i miało się wtedy wrażenie, że Rosja cała jest niczym innym, jak tylko jednym wielkim koncentracyjnym taborem.

Trzeciego dnia po naszym przyjeździe (3 marca) podzielili nas na brygady po 30–40 osób i naczalstwo poprowadziło nas do pracy. Był mroźny dzień, do pracy wyszliśmy raniutko. Wyprowadzili nas nad brzeg Wołgi, odmierzyli kilka metrów kwadratowych i mieliśmy kopać wielki dół. Dali nam kilofy, łopaty, ciężkie żelazne młoty i kliny.

Pracowaliśmy do godz. 12.00, czekaliśmy na obiad. Raptem zaryczała syrena i wszystko rzuciło pracę. To była godzina przerwy, ale obiadu nie było. Trzeba było przyzwyczaić się jeść dwa razy dziennie. Przepracowaliśmy dziesięć godzin, ale normy nie wykonaliśmy nawet w 50 proc., mimo że dziesiętnik stał nam nad karkiem. Na nieszczęście nie mieliśmy pieniędzy, które by można było ofiarować dziesiętnikowi. Kto miał pieniądze albo coś z odzieży, ten wykonywał normy, ten był udarnikom itp. Inaczej nigdy normy nie wykonał.

Po paru dniach takiej pracy byliśmy dosłownie wyczerpani. Mróz i głód dobijały nas. Na śniadanie dostawaliśmy pół [litra] zupy, a 700 g chleba fasowaliśmy wieczorem. Na kolację [był] litr wodnistej jęczmiennej zupy i to wszystko.

Oprócz dziesięciu godzin pracy był jeszcze tzw. subbotnik, który trwał godzinę. Otóż po takim wysiłku wracałem do baraku i padałem na swój barłóg jak trup. Długi czas nie myłem się i nie goliłem. Raz jakoś przypadkowo spojrzałem w lustro i nie poznałem siebie. Kolega mój, Kiendzierski, który miał 50 lat, osłabł tak, że musieli go wziąć do szpitala, a później do brygady słabosilnych. Takich – jak oni nazywali – dochodiag były setki. Gdy ktoś nie mógł wyjść do pracy, bo był osłabiony, to naczalstwonaczalnik kołonny, nariadczyk, pombyt i komendanci – zrzucali takiego z nar, a później za bramę i koniec, tam mógł zdychać.

Warunki sanitarne były świetne, a opieka lekarska również. O ile człowiek nie mógł już chodzić, wtenczas doktor zwalniał od pracy, a czasem brał nawet do szpitala.

Co się tyczy zaś warunków higienicznych, to oprócz pluskiew, wszy i karakanów nic takiego nie było.

Pewnego dnia, zamiast łupać ziemię, poszedłem łupać lód na Wołdze. Cóż może być przyjemniejszego, jak podczas dobrego zimna bawić się lodem. Toteż przychodziłem do baraku zmoknięty jak kura. Tym samym mokrym ubraniem okrywałem się, a rano znowu do roboty. I tak w kółko. Do tego doszło, że człowiek po prostu przestał reagować na otoczenie, przestał w ogóle myśleć. Po miesiącu takiej pracy, gdy przyszło do podsumowania naszych wysiłków, okazało się, że wykonaliśmy tylko niecałe 50 proc. normy. Wobec tego zmniejszono nam rację chleba z 700 na 500 g. Sytuacja wyraźnie „poprawiła się”. Oprócz tego sześciu z mojej brygady, w tej liczbie i ja, dostaliśmy po 15 dni karceru (izolacji) za umyślne zerwanie planu. Izolacja polega na tym, że dostaje się 300 g chleba, chodzi się do pracy, tylko już pod konwojem, a żuliki, którzy tam siedzą, znęcają się nad tobą, zabierając ten kawałek chleba. Żadnych praw lepiej tam nie szukać.

Praca w tym kurze [?] polegała na tym, że odrzucaliśmy śnieg z kolei. Gdy przychodziliśmy na miejsce pracy, robiliśmy ścieżkę, żeby można było chodzić i zagrzewać się, a później łopaty rzucaliśmy w śnieg i cały dzień chodziliśmy tam i z powrotem. Było mi już wszystko jedno i tak mniej chleba nie dadzą jak 300 g. Konwój wściekał się ze złości, często szły w ruch kolby, ale to nic nie pomagało.

W tym właśnie kurze [?] z głodu i chłodu zacząłem puchnąć. Gdy wstawałem rano, twarz moja i nogi były spuchnięte. Poszedłem do doktora, który stwierdził, że nerki są nie w porządku. Odesłali mnie do szpitala, w którym leżałem 15 dni. Tam dostałem dietę mniej więcej taką, jak na izolacji. Przez te 15 dni myślałem, że to już mój koniec. W szpitalu leżała masa ludzi, był to po prostu oddzielny obóz, który składał się z 80 baraków przepełnionych po brzegi chorymi. Śmiertelność była bardzo wielka. W czasie, gdy leżałem w szpitalu, widziałem, że co dzień wynosili kilka trupów, ale wtenczas nie zwracało się na to uwagi, każdy tylko czekał swojej kolejki.

Po wyjściu ze szpitala dali mnie do brygady konnej. Trzeba było wozić kamienie i piasek, tam było trochę lżej, ale nie trwało to długo. Po tygodniu dali mnie do innej brygady, która szła w komandirowku – 18 km od obozu kopać kotłowany dla majatnikow. Na drugi dzień po przyjściu poszliśmy do pracy. Były nas trzy brygady, 70 ludzi. Miejsce naszej pracy była to nizina, coś w rodzaju łąki. Zaczęliśmy kopać. Po pierwszym sztychu naszą jamę zalała woda, którą wylewaliśmy wiadrami i kopaliśmy dalej. Głębiej to już nie była woda, a błoto, a później i mada. Gdy człowiek wlazł do tego rozczynu, to nie mógł nóg wyciągnąć. Praca postępowała naprzód – co w dzień wykopaliśmy, to przez noc zaśnieżyło. Tak pracowaliśmy kilkanaście dni bez żadnego rezultatu. Później zmieniliśmy miejsce i tam było trochę lepiej. Nie od rzeczy będzie dodać, że pracowaliśmy pod nadzorem konwoju i całe dwa miesiące nic innego nie słyszałem, jak tylko: Dawaj! Poza tym, oprócz głodu, chłodu, śmierci i katorżniczej pracy, nic ważnego nie było.

Co się tyczy samego obozu, to na 36 tys. ludzi był jeden naczelnik, jego zastępca i paru główniejszych inżynierów – wolni, reszta urzędników była więźniami. Budowali groblę przez Wołgę i elektrownię.

Z opowiadań starych „łagiernikow” wychodziło, że teraz to jeszcze [było] dobrze. Obóz ten był zbudowany na bagnie i na kościach ludzkich.

Na szczęście pobyt mój w tym piekle nie potrwał zbyt długo. 25 września 1942 r. [sic!] zostałem zwolniony na podstawie amnestii jako obywatel polski. Na drogę dostałem 170 rubli i bezpłatny bilet. Za pracę należało mi się 60 rubli, ale ponieważ złamałem kilof i zginęła mi łopata, nie dostałem nic. Bilet wziąłem do Samarkandy, ale pieniędzy mi nie starczyło, pojechałem do Pawłowa i tam stanąłem do pracy jako gruzczyk w organizacji „Główny handel czarnym metalem”. Gdy dowiedziałem się, że organizuje się polska armia, razem z kpt. Zarudnym, który ze mną pracował w styczniu, uciekłem do Gorkiego do polskiego poselstwa, a stamtąd do Ługowoj[e]. 19–20 stycznia wstąpiłem do armii. Zostałem przyjęty do artylerii, w której i obecnie służę.

Miejsce postoju, 27 stycznia 1943 r.