JERZY KACZOR

Jerzy Kaczor
kl. IV
II Państwowe Gimnazjum i Liceum im. Hetmana Jana Zamojskiego w Lublinie

Jak uczyliśmy się podczas okupacji niemieckiej

Odwieczni wrogowie Polski, Niemcy, jako konieczny warunek powodzenia ekspansji terytorialnej na wschód uważali całkowite zniszczenie narodu polskiego. Zaczęli od elementu gromadzącego w sobie najbardziej twórcze i wartościowe siły społeczeństwa, naszej inteligencji, widząc, że po jej unicestwieniu łatwo będzie można zgnębić ducha narodowego i ujarzmić ludność. Jednak to nie dojrzała generacja była w perspektywie przyszłości najgroźniejsza dla okupanta, ale ucząca się młodzież, która miała przejąć napoczęte przez starszych dzieło walki i odwetu.

Dlatego też jednym z pierwszych kroków niemieckiej administracji było zamknięcie polskich uczelni wyższych i szkół średnich ogólnokształcących. Naukę kontynuowały jedynie zreformowane szkoły elementarne i tzw. zawodowe. Poziom ich był beznadziejny. Zabroniono wykładać w nich wszystkiego, co miało charakter narodowy lub choćby nawet dawało zbyt wiele wiadomości ogólnych, a położono nacisk na doskonalenie fachowe, najprawdopodobniej po to, by mieć z Polaków pożyteczne, lecz bezmyślne maszyny robocze.

Zrozumiałe jest więc, że młodzież nie mogła się zadowolić wykształceniem zawodowym i uczęszczając do oficjalnych zakładów naukowych, by lepiej być „krytą” i nie zwracać na siebie uwagi, równocześnie bardzo intensywnie uczyła się w tajnych kompletach organizowanych z wielką ofiarnością przez nauczycielstwo polskie.

Byłem jeszcze małym chłopcem, gdy już odczułem dotkliwie brutalną i samowolną rękę okupanta, rządzącego się u nas jak przysłowiowa szara gęś. Dwukrotnie pozbawiono szkołę powszechną, do której uczęszczałem, możności pracy w jej własnym budynku przy ul. Strażackiej, a w zamian oddano jej do dyspozycji jakąś ruderę przy ul. Dolnej Panny Marii. Dzięki temu nie skończyłem siódmego oddziału tej szkoły, lecz po półrocznej przerwie zapisałem się do Szkoły Handlowej im. [Augusta i Juliusza] Vetterów. Już w czasie owej przerwy zacząłem przerabiać materiał klasy pierwszej gimnazjalnej ogólnokształcącej z kilkoma kolegami u śp. prof. Mieczysława Mszczonowskiego. O podręczniki było jeszcze wtedy łatwo, a starowina uczył nas sam wszystkich przedmiotów, chociaż specjalistą był, jeśli się nie mylę, od języka polskiego.

Wtedy jednak nie doceniałem w należytym stopniu znaczenia tej nauki, a przynosiła ona przede wszystkim rozkoszny dreszczyk awanturniczej niepewności i wiszącej w powietrzu grozy. Przyczyną był młody jeszcze wiek i fakt, że nie znałem Niemców z najgorszej strony. Najgroźniejszym bowiem orężem w ręku Niemca była systematyczność. Systematyczność ich niecnych machinacji, zbrodni i niszczenia, a jeśli chodzi o sprawę szkoły polskiej – systematyczne palenie podręczników, aresztowania i wywożenia profesorów itd. Skutek był taki, że gdy w dwa i pół roku później postanowiłem kontynuować przerwaną naukę w tajnym komplecie, nie potrafiłem dotrzeć do organizatorów żadnego z nich. Może to być do pewnego stopnia dowodem dobrego zakonspirowania tych kompletów, co trzeba wspomnieć ku chwale i tak już znanego z zasług w tej wojnie nauczycielstwa. Lecz również daje to nad wyraz realistyczne pojęcie o terrorze niemieckim, jaki istniał wtedy w odniesieniu do tajnego nauczania.

Z pomocą kolegi i kilku znajomych udało mi się zapisać na komplety tajnego nauczania zorganizowane przez prof. Santockiego i prof. Paciorka, obecnego dyrektora Gimnazjum [im. Jana] Zamoyskiego. W krótkim czasie poznałem profesorów i kolegów z kompletu. Bardziej zawikłaną sprawą było zdobycie odpowiednich podręczników. Część z nich pożyczali mi koledzy, chwilowo ich niepotrzebujący, lecz wielu podręczników obejmujących obowiązujący materiał nie widziałem w ogóle na oczy i tu znowu należy podkreślić starania profesorów, ażeby przez szczegółowe wykłady zmniejszyć wydatnie szkodę ucznia niekorzystającego z pomocy naukowych.

Niemcy byli zawsze groźbą prześladującą mnie: na potajemnej lekcji, podczas niewinnego spaceru ulicą z książką pod bluzą i prosto do profesora, podczas snu i zawsze, zawsze, gdy spojrzałem w bezmyślne, pełne okrutnej tępoty oczy niemieckich żandarmów z hełmami na głowach i MPi [Maschinenpistole – pistoletem maszynowym] w rękach, przechadzających się miarowo ulicami naszego miasta. Przyznam szczerze, że bałem się ich, nienawidząc równocześnie z głębi duszy. W wizjach sennych widziałem siebie często jako więźnia wraz z moimi kolegami na Zamku – tam gdzie panowało największe bezprawie, gdzie bito i mordowano często tych, którzy pragnęli tylko uczyć się naprawdę po polsku. Najstraszniejsze więc były te duchowe depresje, z których niełatwo było się wydobyć, otrząsnąć.

Różnych używaliśmy środków, żeby zapobiec „wsypie”. Pani prof. Wrońska, która uczyła nas geografii i biologii, używała jako fortelu po prostu znaczków pocztowych. Jej synek był zapalonym filatelistą, my, tzn. komplet, także, więc przynosiliśmy znaczki, które podczas każdej lekcji leżały na stole. W razie wkroczenia Niemców mieliśmy obecność naszą tłumaczyć chęcią wymiany znaczków z naszym młodszym kolegą. Nawiasem mówiąc, Stasia Wrońskiego wówczas nie znałem jeszcze, a w naiwność szpiclów niemieckich nie wierzyłem. Niemniej dla spokojnych nerwów naszej profesorki podczas każdej lekcji ukazywały się na stole znaczki pocztowe.

Ciekawe lekcje mieliśmy także z naszym matematykiem, prof. Szurkiem, może dlatego, że lubię matematykę, lecz również z powodu godnej podziwu przezorności pana Szurka. Był on wówczas kierownikiem szkoły przy ul. Lubartowskiej, a jego mieszkanie, co jest również ważnym faktem, mieściło się po przeciwnej stronie ulicy – ważnym, bo przed każdą lekcją nasz miły profesor zastanawiał się głęboko, gdzie bezpieczniej będzie umieścić nasz komplet: w swoim mieszkaniu czy w kancelarii szkoły. Po długiej rozterce duchowej, gdy już na równi dobrze poznaliśmy nakrapiane dziurkami od pocisków ściany pokoju profesora, jak i jego słoneczną kancelarię, doszedł nasz matematyk do wniosku, że lekcja odbywać się będzie w szkole, dlatego że więcej [tam] słońca, a właściwie to dla większego bezpieczeństwa. Któż bowiem mógłby podejrzewać kierownika, że w kancelarii własnej szkoły, oczywiście po południu, gdy jest ona nieczynna, zechce wraz z garstką młodych chłopców próbować posmaku owocu z zakazanego przez okupanta drzewa mądrości prawdziwej. Przypadek jednak spowodował, że pana Szurka nakryto, gdy pracował z kompletem. Na szczęście były to (oficjalnie) uczennice szkoły chemicznej, które, jak się okazało, pobierały tylko „korepetycje” z matematyki u pana Szurka. Sprawę zatuszowano, lecz pan Szurek uczył nas od tego czasu tylko w swoim mieszkaniu.

Takich przykładów z jednej strony wielkiej niezaradności i nieprzystosowania do niebezpiecznej, pełnej wybiegów walki ze sprytnym wrogiem, a drugiej gorących serc i chęci pójścia z pomocą młodszemu pokoleniu u naszych sfer nauczycielskich znalazłbym dziesiątki, lecz i te wystarczą. Wiemy wszyscy dobrze, że tak uczniowie, jak i profesorowie tajnych kompletów mogli wspólnie pracować ze względnym spokojem dzięki zdecydowanie przychylnemu stanowisku i szczerej współpracy całego społeczeństwa. Udzielanie mieszkań prywatnych na lekcje, ostrzeganie przed niebezpieczeństwem, szybko zorganizowana i sprężysta samopomoc były tego najlepszym dowodem.

„Czy tajne nauczanie przyniosło ci konkretne korzyści i jakie?” – oto często zadawane przez wszystkich pytanie. Odpowiedź na nie jest zbyteczna. Wszyscy znają dobrze poziom przedwojennej i obecnej młodzieży uczącej się i oceniają powstałą różnicę, stąd każdy może sobie wyobrazić, co byłoby dziś, gdyby przez sześć lat wojny nie walczono wytrwale również na froncie oświaty z bezlitosnym okupantem. W tak mroczną perspektywę lepiej się nie zagłębiajmy, gdyż dzięki Bogu ofiarna praca tylu profesorów nie poszła na marne, a efekty jej są oczywiste. Zrozumiałe, że braki mamy, gdyż tajne nauczanie w opłakanych warunkach nie zastąpi nigdy normalnej szkoły. Lecz braki te musimy wyrównać i wyrównamy, jeżeli świadomość istnienia ich będzie szła w parze z czynem, tzn. z sumienną, dokładną nauką i odpowiednim stosunkiem do odrodzonej szkoły.