ANONIM

Jastków, 12 czerwca 1946 r.

Moje przeżycie wojenne

Kilka dni minęło od rozpoczęcia wojny polsko-niemieckiej w 1939 r. Na szosie przewalały się masy ludzi i samochodów. W sadzie pochowało się w chłodzie (było bardzo gorąco) dużo uciekinierów. Wtem od strony Lublina usłyszałem warkot samolotu. Ani mi przez głowę nie przeszło, że był przyjacielski. Warkot [samolotu] zbliżał się w bardzo szybkim tempie, bo za kilka sekund nad wierzchołkami drzew przeleciał olbrzymi zwiadowca z czarnymi krzyżami. Choć wcale nie przeczuwałem, co to oznacza, to na jego widok ogarnął mnie dziwny lęk. Południe minęło bez żadnych ważniejszych wypadków. Po południu poszedłem z siostrą, która wyganiała ze wsi krowy. Dla zabicia czasu przyglądałem się uciekinierom, którzy stali w sadzie. Później udałem się do siostry. Przyszedł do mnie pewien żołnierz i powiedział, że dzisiaj będzie bombardowanie. Siostra temu zaprzeczyła, a ja byłem zlękniony i trochę zaciekawiony, jak to może wyglądać. Ten żołnierz rozproszył moje myśli, zaznaczając, że można to zobaczyć nawet i na tamtym świecie. Po chwili usłyszałem od strony lasu stłumiony warkot samolotów. Tu i ówdzie słychać [było] pospieszne komendy żołnierzy: „Kryć się! To nieprzyjaciel!”. Nie namyślając się, skoczyłem w łubin, bo już nie było czasu szukać innego schronienia. Zza lasu wyłonił się ciężki bombowiec nieprzyjacielski. Z ciężkim warkotem zdążał ku nam. Jeden... dwa... trzy... całe eskadry. Poznaję je – to [samoloty] niemieckie. Za chwilę słychać głośny świst silników, eksplozję... dym... kanonadę seryjnych wystrzałów cekaemowych... znów detonację bomb... strzały... U nas w łubinie ludzie zupełnie się zdezorientowali: płacz kobiet i dzieci, nawoływania, krzyki, komendy, modlitwy, przekleństwa.