ANTONI GARGULIŃSKI

St. sierż. Antoni Garguliński, ur. 6 czerwca 1898 r., st. przodownik Straży Granicznej, żonaty.

Aresztowany zostałem w Dubowcach, pow. Tarnopol, w domu ojca Kazimierza, gdzie po rozbrojeniu przez wojska sowieckie przebywałem od połowy października 1939 r. do 10 lutego 1940 r. Aresztowanie nastąpiło 10 lutego 1940 r. o godz. 6.30 rano. Wówczas przybyło 12 NKWD-zistów i po szczegółowej rewizji w poszukiwaniu broni oświadczono nam, tj. mnie, ojcu, bratu i jego żonie, że jesteśmy aresztowani i zostajemy wywiezieni do innej obłasti, gdyż będąc Polakami, nie możemy żyć razem z miejscowymi Ukraińcami. Na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy i załadowanie ich dano 20 min. Po wyprowadzeniu całej rodziny – brata, ojca i mnie, dopędzili nas do miejsca zbiórki innych pięciu rodzin sąsiadujących z ojcem. Po długim wyczekiwaniu na zawiei śnieżnej, mrozie i różnych sprawdzaniach popędzono nas do stacji kolejowej w Wielkim Hłuboczku k. Tarnopola. Na stacji z miejsca załadowano nas do wagonów towarowych i po dwóch dniach wywieziono do tej innej obłasti. Podróż trwała do 23 lutego. Tego dnia nad ranem znaleźliśmy się we wsi Łowla w ASRR Komi. Podróż była bardzo uciążliwa, najgorzej dało się odczuć zimno i brak wody, nie mówiąc już o ciągłym badaniu po kilkakroć w nocy i przeprowadzaniu kontroli, czy ktoś nie uciekł. O ucieczce nie można było marzyć, gdyż drzwi zawsze zakręcone były na śruby, a okna okratowane grubym żelazem.

Po przyjeździe do Łowli zostałem wraz z ojcem i rodziną brata, z kilkudziesięcioma rodzinami wieśniaków z okolicznych wsi z pow. tarnopolskiego przewieziony do posiołka zwanego Gob-Szor [?]. Tam umieszczono nas w barakach. W jednej niedużej izbie umieszczono cztery rodziny składające się z pięciu–siedmiu członków. Warunki mieszkaniowe były więcej jak złe: brak powietrza, chłód przy 40–45 stopniach mrozu, brak najniezbędniejszych przedmiotów, stawiał przed oczyma wszystkich zesłańców rozpacz i sytuację bez wyjścia.

Po dwóch dniach zarządzono zbiórkę, dano do zrozumienia, że przywiezieni zostaliśmy tam po to, aby myśleć o pracy i tylko o pracy. Mamy zapomnieć o tym, co było. Najboleśniejsze było to, że każdy komsomolec czy też członek partii lub naczelnik zesłańców mówił, aby zapomnieć o Polsce, bo jej nigdy więcej nie będzie, a „zobaczysz ją wówczas, gdy mnie włosy na dłoni wyrosną”. Naigrawaniu się i wyśmiewaniu od polskich burżujów i krwiopijców nie było końca. Odnoszenie się, zwłaszcza do rodaków polskich, było zawsze fatalne, a pogłębiało to podburzanie przez Ukraińców, którzy również zostali razem zesłani. Rodzin ukraińskich było na tym posiołku ok. 30 proc.

Ja wraz z bratem zostałem przydzielony do pracy przy rżnięciu desek, tzw. traczce. Praca ciężka, wyczerpująca siły, dająca mały zarobek. Wyznaczano normy rżnięcia: 160–180 metrów bieżących desek, z chwilą gdy przy tym odżywianiu, które mieliśmy, nie można było zrobić więcej jak 70–80 m. Pracę wykonaną dziennie odbierał dziesiętnik i po obliczeniu meldował o wyniku majstrowi, który niezwłocznie wydawał zarządzenie sklepikarzowi sprzedającemu produkty, aby tym robotnikom, którzy wykonali 50 proc. normy nie ważył się sprzedać chleba i krup więcej jak pół racji. Pełna racja chleba wynosiła kilogram, krup 300 g, tłuszczu zaś nie było w ogóle. Czasem przywieziono kilkadziesiąt litrów oliwy lub ryby nienadającej się do jedzenia.

Przy traczce pracowałem osiem z górą miesięcy. Jesienią 1940 r. zostałem z bratem, jego rodziną i ojcem przewieziony na nowy kwartał zwany Sawicz [?]. Tam zapędzono nas do rąbania lasu. Praca ciężka, w śniegu głębokości 80 cm, do metra. Norma na dwóch rębaczy jeden–pięć metrów sześciennych, wyrobienie jej niemożliwe ze względu na brak obuwia i odzieży przy 30–40 stopniach mrozu. Pierwszej zimy władze leśne nie dawały żadnego ubrania, chyba wyjątkowo tzw. stachanowcom, którzy straciwszy nadzieję wszelką, zabrali się rzeczywiście do wytężonej pracy, aby choć w części zaspokoić głód swych nieletnich dzieci, które – wyglądając jak szkielety – jęczały, prosiły matki choć maleńką kromeczkę chleba. Widok był straszny, gdy się patrzyło na te biedne, obdarte maleństwa, które nie miały nawet tego czarnego suchego chleba pod dostatkiem.

Zarobek przy pracy leśnej był minimalny. Za 15 dni tzw. dekady, za ciężką pracę otrzymywałem 45–60 rubli [nieczytelne], gdy na sam chleb dla jednego człowieka na 15 dni potrzeba było najmniej do 40 rubli.

Stosunek władz NKWD do Polaków zesłańców był z góry określony. Ruszczenie dzieci, posyłanie do szkoły sowieckiej pod przymusem, urabianie tych dzieci na obywateli sowieckich przez urządzanie różnych teatrzyków, pogadanek i herbatek. Oczywista, dzieci polskich nie mogli w żaden sposób sobie ująć, częste karcery i odsiadywane tam kary za polskie wyskoki (określenie naocznych świadków) były na porządku dziennym. Postępowanie dzieci polskich wprawiało sowieckich nauczycieli i majstrów w gniew, który następnie wyładowywali na rodzicach, dając im to odczuć gorszym przydziałem pracy, wymówkami i dosadnymi określeniami. Władze leśne urządzały często zebrania i odczyty oraz pogadanki na tematy polityczne, na które Polacy niechętnie szli, chyba pod przymusem. Na zebraniach tych poruszane były kwestie, aby państwu sowieckiemu, które daje tyle dowodów dobrodziejstwa, dać coraz więcej pracy i tylko pracy, aby za te dobrodziejstwa choć w [nieczytelne] się odwdzięczyć. Na zebraniach tych zmuszano do zabierania głosu, z czego korzystali tylko Ukraińcy.

W 1941 r. na wiosnę władze zezwoliły na prowadzenie korespondencji z krajem. Początkowo przychodziło bardzo mało listów, korespondencja nie była cenzurowana. To pobudziło zesłańców do masowego wysyłania listów. Okazało się, że Sowieci chcieli tylko uśpić czujność i w ten sposób dowiedzieć się z treści listów, o czym myślimy. I rzeczywiście, ni stąd, ni zowąd posypały się [nieczytelne] kary pod różnymi postaciami. To zaostrzyło czujność polskich zesłańców, zaczęli operować rozmaitymi szyfrowanymi określeniami, umówionymi nazwami i znakami i w ten sposób dzielili się wiadomościami pochodzącymi z Polski. Ja chciałem nawiązać łączność z żoną i dziećmi, które znajdują się pod okupacją niemiecką, wysłałem kilkanaście listów poleconych, na które nie otrzymałem żadnej wiadomości. Wywnioskowałem z częstych zapytań naczelnika zesłańców, że listy moje poczta zwracała naczelnikowi, który składał je u siebie, nie chcąc ich wysłać dalej za karę, gdyż odmówiłem mu wniesienia prośby o sprowadzenie mej rodziny z okupacji niemieckiej do Komi.

Z chwilą zawarcia umowy między rządem RP a Sowietami położenie Polaków częściowo poprawiło się. Urzędnicy sowieccy zaczęli odnosić się do Polaków przychylniej, lecz warunki pracy i wyżywienie pozostały te same. Z końcem sierpnia władze NKWD wydały nam udostowierienija, ale zastrzegły sobie w nich pozostanie polskiej ludności na miejscu i prowadzenie dalszej pracy w lesie. To pobudziło nas do schadzek w jednej izbie i omawiania możliwości wyjazdu do polskiej armii. O zebraniach naszych Sowieci donieśli natychmiast swoim władzom i prokuratorowi, który natychmiast przyjechał celem przeprowadzenia dochodzeń protokolarnych. Przesłuchiwani byli tylko Ukraińcy. Tematem dochodzeń była sprawa, co Polacy robią, o czym mówią i co zamierzają. Po dwóch dniach dowiedziałem się od robotnika sowieckiego, że jestem oskarżony o urządzanie zebrań i buntowanie polskich robotników oraz werbowanie ich do wojska polskiego i że czeka mnie wywiezienie do obozu koncentracyjnego w Czibiu. Oczywista, Sowieci znaleźli nas takich pięciu. Wywiezienie nie nastąpiło, gdyż naczelnikowi, który w tym czasie przyjechał z dwoma milicjantami, nie wiem w jakim celu, pokazałem moje powołanie do armii w Tatiszczewie – wyjaśniało całą sprawę. Po tych przesłuchaniach zorganizowałem oddział w liczbie 72 mężczyzn i kobiet, przeważnie młodych, i ruszyliśmy w drogę. Zamiarem naszym było jechać do Tatiszczewa, lecz w drodze zostaliśmy skierowani przez Perm, Czelabińsk, Czkałów do południowej Rosji (Uzbekistanu). W Uzbekistanie zostaliśmy skierowani do prac na kołchozach. Praca ciężka i mało produktywna (zbieranie bawełny). Po trzech tygodniach wywieziono nas pod chińską granicę do Kazachstanu na kołchozy. Życie było ciężkie, zarobek mały, przydział produktów szczupły. 11 lutego 1942 r. wyjechałem razem z 11 kolegami do Ługowoji [Ługowoje], do miejsca postoju 10 Dywizji Piechoty, gdzie zostałem przyjęty do 28 Pułku Piechoty.

Miejsce postoju, 4 marca 1943 r.