EDWARD HARTFIK

Warszawa, 27 października 1949 r. Mgr Irena Skonieczna, działając jako członek Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, przesłuchała niżej wymienioną osobę, która zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Edward Hartfik
Data i miejsce urodzenia 27 listopada 1890 r., Rytwiany
Imiona rodziców Jan i Łucja z d. Baruch
Zawód ojca rolnik
Przynależność państwowa i narodowość polska
Wyznanie rzymskokatolickie
Wykształcenie średnie
Zawód handlowiec
Miejsce zamieszkania ul. Lipska 40 m. 7
Karalność niekarany

Wybuch powstania warszawskiego zastał mnie w mojej cukierni w domu przy ul. 6 Sierpnia 2, róg Koszykowej. 2 sierpnia 1944 roku między godz. 6.00 a 8.00 wpadli do cukierni własowcy pod dowództwem jednego gestapowca. W tym samym czasie druga grupa niemiecka rozwalała bramę frontową naszego domu. Własowcy zaczęli rabować, co znaleźli pod ręką. Wysypali szufladkę na pieniądze, w której znaleźli tylko moje wieczne pióro. Z ich krzyków wywnioskowałem, że ktoś musiał strzelać z naszego domu. Własowcy wpadli na piętro mojej cukierni, przeszukiwali wszystkie lokale i zakamarki, nikogo jednak nie znaleźli. Zabrali mnie i szwagra mojego, Piotra Gąsiorowskiego (zam. obecnie przy ul. Siennej 72 m. 10) w al. Szucha, a następnie od razu wpakowano nas do piwnicy domu nr 11 przy ul. Litewskiej.

Tego dnia Niemcy doprowadzili jeszcze parę osób do naszej piwnicy. Siedziało więc nas tutaj 17 osób, w tym cztery kobiety. Żywili nas tylko pozostawieni jeszcze w domu tym bardzo biedni lokatorzy, gdyż Niemcy nam żadnego pożywienia nie dostarczali. 7 sierpnia rano kobiety z gestapo, te które mieściły się po piwnicach domów przy ul. Litewskiej, zostały wszystkie wypuszczone. Wyszły one ul. Litewską do Marszałkowskiej. Gdzieś koło 8 sierpnia młodzi mężczyźni z naszej grupy w liczbie chyba pięciu (z nich znam nazwiska Latoszek z Powsina, Polack – szofer i Rau) zaczęli wychodzić z piwnicy naszej do pracy. Wówczas warunki nasze się polepszyły, bo młodzi przynosili nam zawsze coś do jedzenia. Niemcy codziennie rano wyciągali wszystkich mieszkańców domów przy ul. Litewskiej, ustawiali nas pod ścianami, naprzeciw stały karabiny maszynowe. Niemcy zapowiadali nam, że jeśli z któregoś domu padnie strzał, wszyscy zostaniemy rozstrzelani. Przez cały dzień czuć było jakiś dziwny, nieokreślony swąd – ni to palonych piór, ni to gumy. Od mężczyzn wychodzących na roboty dowiedzieliśmy się, że Niemcy masowo prowadzą ludzi do ogródka jordanowskiego i tam rozstrzeliwują. Ciała zabitych oblewają kwasami – stąd pochodził swąd spalonych ciał. Od tych mężczyzn dowiedzieliśmy się także, że Niemcy spędzili kiedyś na Szucha kilkaset dorożek z Powiśla, rzekomo za pomoc udzielaną powstańcom. Na dorożkach kazali kobietom z dziećmi odjechać, a mężczyzn wszystkich zatrzymali i wymordowali. Któregoś dnia znów młodzi nam zakomunikowali, że Niemcy prowadzili do ogródka jordanowskiego grupę młodych chłopców, między którymi było kilka dziewcząt. Wszyscy mieli opaski na rękach. Jeden z Niemców powiedział naszym chłopcom, że grupa ta idzie na rozstrzelanie, bo jeżeli Niemcy z nią nie skończą, to Polacy zrobią to samo z nimi.

23 sierpnia zostaliśmy wzięci do pomocy przy ewakuowaniu polskiej policji kryminalnej z domu nr 3 przy ul. Litewskiej. Ponieważ wynikło pewne zamieszanie, udało się nam w 11 osób wmieszać w grupę polskich policjantów kryminalnych i ich rodzin i w ten sposób wydostać z gestapo.

Zostaliśmy wywiezieni do Błonia pod Warszawą, skąd ja ze szwagrem, Rauem i Białkowskim (obywatelem Grodziska Mazowieckiego) udaliśmy się przez Grodzisk do Piaseczna. Tam jednak 27 września zostaliśmy złapani i wywiezieni do obozu przejściowego w Pruszkowie.